Logo Przewdonik Katolicki

W poszukiwaniu utraconej nadziei

Ks. Wojciech Nowicki
Fot. Jorm Sangsorn/Getty Images

Każdy ma w swoim życiu takie momenty, gdy wchodzi w ciemność. Gdy niczego nie czuje, nie potrafi się modlić, nie ma już siły dłużej się zmagać, walczyć, a nawet wierzyć.

Była niedziela. Trzecia Wielkiego Postu. Do kościoła weszło 50 osób. Taki był wówczas limit. Ci, którzy nie weszli, słuchali Mszy na zewnątrz. Większość jednak próbowała łączyć się z kościołem on-line. Nie wiem, co było wówczas gorsze: powszechny strach przed wirusem, o którym za wiele nie wiedzieliśmy, czy skutki lockdownu, który nasze dotychczasowe życie wywrócił do góry nogami. Zamknięci w czterech ścianach naszych domów, paraliżowani lękiem o najbliższych, pytaliśmy z niepokojem o przyszłość.

Zawieść nie może
Niewątpliwie chciałem wówczas dodać sobie i innym otuchy. Jak na ironię, czytaliśmy w liturgii fragment Listu św. Pawła do Rzymian: „Nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany”. Nadzieja. Właśnie tego potrzebowaliśmy. Pewnej nadziei, która by nas umocniła w niepewnych czasach.
Od tej marcowej niedzieli w 2020 r. nie opuszcza mnie przekonanie o konieczności głoszenia nadziei. Pandemia się skończyła, ale przyszły inne problemy. Mam wrażenie, że jesteśmy przytłoczeni rzeczywistością, zmęczeni własną niemocą, a w konsekwencji narasta w nas poczucie bezsensu. Co gorsza, przeżywamy także rozczarowanie Kościołem, który przecież powinien być dla nas znakiem nadziei.
Z drugiej strony mam przekonanie, że przecież nic nie dzieje się przypadkiem. Jeśli coś nas spotyka, to po coś. Nawet jeśli Bóg dopuszcza na nas jakieś trudne doświadczenie. Czy możemy, jako chrześcijanie, patrzeć na nasze życie inaczej niż w perspektywie wiary? Tamtej niedzieli wypisałem sobie siedem wezwań, które odczytałem w obliczu dramatu, jaki nas wówczas dotknął. Pytałem, czego Bóg chce nas przez to nauczyć? Co chce nam powiedzieć?

Bóg mówi
Jakiś czas temu czytaliśmy w liturgii fragment Księgi Sofoniasza. To niewielkich rozmiarów księga Starego Testamentu. Ukazuje apokaliptyczną wizję. Izrael, który odstąpił od Pana i skupił się na zaspokajaniu własnych potrzeb, zostanie napadnięty przez obce wojska. Ocaleje jedynie mała grupa sprawiedliwych. Choć teraz się smucą, zostaną pocieszeni, bo to właśnie oni będą stanowili początek nowego ludu. Jest w tej opowieści wszystko, co przeżywamy także i dziś. Nasza niewierność, czasem wręcz wołająca o pomstę do nieba zuchwałość wobec Boga, jest nieszczęście i cierpienie, które Bóg dopuszcza, by mogło dokonać się oczyszczenie.
I tu właśnie pojawia się nadzieja. Ponieważ okazuje się, że Bóg mówi. Mówi przez proroków, mówi przez wydarzenia, mówi w końcu przez swojego Syna – Słowo Wcielone. Odkąd Bóg stał się człowiekiem, mamy pewność, że nie jesteśmy dla Niego obojętni. Nie jest mu obojętne nasze cierpienie, nasze wątpienie i nasz brak nadziei. A nawet więcej: nie jest Mu to obce.

Szczęśliwi, którzy są nieszczęśliwi?
Podczas rekolekcji dla księży w Collevalenzy w 1986 r. kard. Joseph Ratzinger nawiązał do Kazania na górze. Zwrócił uwagę na paradoks, jaki wybrzmiewa w błogosławieństwach. Jezus mówi, że błogosławieni są ci, którzy płaczą i się smucą. Czyli ci, którzy nie są szczęśliwi. Czyli: szczęśliwi ci, którzy nie są szczęśliwi. Szczęście nie tkwi jednak w nieszczęściu, ale w tym, że Bóg jest z cierpiącym człowiekiem, ponieważ sam stał się człowiekiem i wszedł w doświadczenie cierpienia. „Słowo to mówi zatem: nie bójcie się waszych zmartwień; Bóg jest blisko i będzie waszą wielką pociechą” – przekonuje kardynał. Jego zdaniem osobistym doświadczeniem paradoksów, o których mówi Jezus, są słowa św. Pawła z Drugiego Listu do Koryntian, gdy pisze o chrześcijanach: „Uchodzący za oszustów, a przecież prawdomówni, niby nieznani, a przecież dobrze znani, niby umierający, a oto żyjemy, jakby karceni, lecz nie uśmiercani, jakby smutni, lecz zawsze radośni, jakby ubodzy, a jednak wzbogacający wielu, jako ci, którzy nic nie mają, a posiadają wszystko”.
Paradoks polega na tym, że nie wyeliminujemy z życia krzyża, a jednak możemy żyć w nadziei zmartwychwstania. Nie naprawimy wszystkiego, a jednak możemy współpracować na rzecz urzeczywistniania Królestwa Bożego. Możemy doświadczać smutku, nie tracąc radości. Możemy doświadczać niepewności, nie tracąc pokoju. Możemy być współpracownikami z łaską, nieopierający się jedynie na własnych siłach. To chyba chciał pokazać Benedykt XVI, obierając jako swoje biskupie zawołanie słowa Cooperatores veritatis (współpracownicy prawdy).

Pan jest blisko
Zawsze inspirowała mnie jego wiara złączona z nadzieją. Czy udało mu się wszystko, co zamierzał? Czy brud w Kościele, o którym mówił jeszcze jako kardynał podczas nabożeństwa drogi krzyżowej w rzymskim Koloseum, udało mu się usunąć? Czy tchnął w księży nowego ducha? W ludziach pobudził wiarę? Z całą pewnością można powiedzieć, że próbował. Analizował, chłodno, nieraz – jak mu zarzucali przeciwnicy, choćby w kontekście jego Raportu o stanie wiary – nazbyt pesymistycznie. A następnie działał, na ile mógł. Jak rozeznawał. Wprowadzał regulacje mające na celu oczyszczanie Kościoła z grzechu. Ogłosił Rok Kapłański, zainicjował Rok Wiary. A kiedy uznał, że nie ma już siły dalej się zmagać, ustąpił. Czy stracił nadzieję? Czy przestał być współpracownikiem prawdy? Bynajmniej. Wspierał dalej Kościół, choć inaczej. Inaczej, niż sam kiedykolwiek by przypuszczał. Pozwolił się Innemu przepasać i poprowadzić, dokąd być może sam nie chciał. Na tym polega zaufanie Panu, co do którego obecności – jak sam podkreślał – zawsze miał pewność. Nie zapomnę jego słów z ostatniej audiencji generalnej: „Pan mnie naprawdę prowadził, był blisko mnie, każdego dnia mogłem odczuwać Jego obecność. Był to okres drogi Kościoła, naznaczony momentami radości i światła, ale też momentami niełatwymi. Czułem się jak Piotr i apostołowie w łodzi na Jeziorze Galilejskim: Pan dał nam wiele dni słonecznych i łagodnego wiatru, dni, kiedy połów był obfity. Były też jednak czasy, kiedy wody były wzburzone, jak w całej historii Kościoła, ale zawsze wiedziałem, że w tej Łodzi jest Pan i zawsze wiedziałem, że łódź Kościoła nie jest moja, nie jest nasza, lecz Jego. To On ją prowadzi, rzecz jasna także poprzez ludzi, których wybrał, bo tak zechciał”.

Pustka Wielkiej Soboty
Wielki Post, przygotowujący nas na obchód Paschy, ma swoją dynamikę. Koncentruje nas najpierw wokół wezwania do nawrócenia. Następnie kieruje naszą myśl ku Męce Pańskiej. By wreszcie przejść z Jezusem niemal krok po kroku ostatnie godziny Jego ziemskiego życia. Jest tam moment, bodaj najbardziej dramatyczny w życiu uczniów. Kiedy Jezus umarł i został złożony w grobie, wydaje się, jakby zgasła jakakolwiek nadzieja. Jakby wszystko, co dotychczas robili, było bez sensu. Wszystko zostawili dla Mistrza, a teraz zostali z niczym. Niepewni jutra. Nowa nadzieja, która pojawi się w nich wraz ze zmartwychwstaniem, nie odnosi ich do jakiegoś „potem”. Spotkanie ze Zmartwychwstałym zmienia ich tu i teraz. Świat się nie zmienił, to oni się zmienili, ponieważ zakotwiczyli się w nadziei, która zawieść nie może.
Każdy ma w swoim życiu takie momenty, gdy wchodzi w ciemność. Gdy niczego nie czuje, nie potrafi się modlić, nie ma już siły dłużej się zmagać, walczyć, a nawet wierzyć. Wprawdzie nasza sytuacja jest o tyle lepsza od apostołów, że my wiemy, że Pan zmartwychwstał i ostatecznie zwycięstwo odnosi życie, a wraz z nim mamy prawo do nadziei, niemniej, gdy przygniata nas ciężar codzienności te fundamentalne prawdy znikają nam z horyzontu. Nie ma prostej recepty, co zrobić, gdy przychodzi zwątpienie, gdy gaśnie nadzieja, gdy wiara zaledwie się tli jak dogasający płomień świecy. Ignacy z Loyoli powiedziałby, by trzymać się wtedy jakichś pewnych ram. Modlitwa, choćby najprostsza. Adoracja, choćby tylko „odsiedziana”. Eucharystia, choć tylko „zaliczona”.

Fundament nadziei
„Potrzebujemy małych i większych nadziei, które dzień po dniu podtrzymują nas w drodze. Jednak, bez większej nadziei, która musi przewyższać pozostałe, są one niewystarczające. Tą wielką nadzieją może być jedynie Bóg, który ogarnia wszechświat i który może nam zaproponować i dać to, czego sami nie możemy osiągnąć. Właśnie otrzymanie daru należy do nadziei. Bóg jest fundamentem – nie jakikolwiek bóg, ale ten Bóg, który ma ludzkie oblicze i umiłował nas aż do końca: każdą jednostkę i ludzkość w całości. Jego królestwo to nie wyimaginowane zaświaty, umiejscowione w przyszłości, która nigdy nie nadejdzie; Jego królestwo jest obecne tam, gdzie On jest kochany i dokąd Jego miłość dociera. Tylko Jego miłość daje nam możliwość trwania w umiarkowaniu, dzień po dniu, bez utraty zapału, który daje nadzieja w świecie ze swej natury niedoskonałym. Równocześnie Jego miłość jest dla nas gwarancją, że istnieje to, co jedynie mgliście przeczuwamy, a czego mimo wszystko wewnętrznie oczekujemy: życie, które prawdziwie jest życiem” – pisze Benedykt XVI w encyklice o nadziei Spe salvi.
Może dla wielu ten Wielki Post będzie okazją, by wyruszyć w drogę w poszukiwaniu utraconej nadziei. Skoro uczniowie przeszli doświadczenie pustki, jeśli Maryja przeżyła trzy dni ciemności, szukając dwunastoletniego Jezusa, a potem odchodziła od zmysłów pod krzyżem Syna, skoro sam Jezus przyjął dobrowolnie trud ludzkiego życia, łącznie z cierpieniem i śmiercią, a nawet doświadczeniem jakby opuszczenia przez Boga, to znaczy, że i dla nas, pogrążonych nieraz w ciemności, jest nadzieja.
Benedykt XVI jako „miejsca” uczenia się i ćwiczenia w nadziei proponuje: modlitwę, działanie i cierpienie oraz medytację nad sądem ostatecznym. Może w wielkopostną podróż ku nadziei warto wziąć tę papieską encyklikę. Być może, gdy dotrzemy do wielkanocnego poranka, odnajdziemy na nowo nadzieję, która da nam siłę, by dalej się zmagać, nie tracąc przy tym radości z życia.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki