Logo Przewdonik Katolicki

W Kenijczykach jest dużo radości

Agata Bobryk
Mbithe, 10-latka. W ręku dziewczynka trzyma miotłę. Do obowiązków najmłodszych dzieci należy zamiatanie terenu domu dziecka fot. Isaac Musembi

Pomysł był prosty: rozdać dzieciom aparaty fotograficzne. Efekt? Niezwykłe fotografie pokazujące codzienność podopiecznych domu dziecka w kenijskim Kathonzweni.

Znalazły się na nich miejsca, gdzie dzieci śpią, bawią się i uczą. Portrety przybranego rodzeństwa, opiekunów ośrodka, wolontariuszy, a także fotografie zabawek i zwierząt, które żyją na terenie ośrodka. Niekiedy zdjęcia są pozowane, innym razem robione spontanicznie. Zwykłe scenki z codziennego życia. Nie zobaczylibyśmy ich na kredowym papierze przewodników po Kenii, gdzie nawet bieda musi być malownicza. Część zdjęć była wcześniej pokazywana w ramach wystawy „Bliskość/Dystans” zorganizowanej w poznańskim Ośrodku na Śródce. Autorki i autorzy pierwszy raz mieli możliwość fotografować. Choć ich zdjęcia nie są idealne, mają jednak wielką wartość – autentyczność. Dzięki nim dzieci mogą opowiedzieć o świecie, w którym żyją, i tym, co jest dla nich ważne.
Pomysłodawcą akcji jest Łukasz Kielin, wolontariusz, który spędził w Kathonzweni 40 dni na przełomie marca i kwietnia 2018 r. Wykonawcami – dzieci mieszkające w domu dziecka w Kathonzweni. Od 2017 r. polska Fundacja Moyo4Children w 80 procentach utrzymuje i zarządza tą placówką.

Moyo znaczy serce
Kiedy Agata Tylkowska trafiła do maleńkiej wioski Kathonzweni, sierociniec formalnie nie istniał. Był 2015 rok. Agata odwiedzała swoich kenijskich znajomych, którzy pracowali jako lekarze. To właśnie oni zaproponowali jej, aby towarzyszyła im w czasie wizyty w Kathonzweni. Dom dziecka był jednym z wielu ośrodków, które w latach 80. założyli Holendrzy, a które straciły wsparcie po śmierci fundatorów. Przetrwał tylko dzięki lokalnej społeczności. Ludzie ze wsi przynosili dzieciom jedzenie, szpital dzielił się środkami czystości, pomagał Kościół i studenci z Uniwersytetu Kenijskiego, którzy przywozili z Nairobi paczki z darami. Walczono o każdy miesiąc. Ludziom zależało na ośrodku, który wciąż cieszył się renomą rescue centre – miejsca, gdzie dzieci w trudnej sytuacji znajdą bezpieczną przystań.
Gdy Agata wróciła z Kenii, nie mogła przestać o nim myśleć. – Tak się po prostu stało, że część mojego serca została tam już na zawsze. Nie  wiem, dlaczego akurat tam i właśnie w tamtym czasie. Widać przeznaczenie tak chciało – śmieje się. Dwa dni zajęło jej podjęcie decyzji, żeby coś zrobić. Najpierw prosty projekt: zbiórka funduszy na drobne prace remontowe. Później wyjazd. – Uznałam, że samo zakładanie projektów jest bez sensu. Nie chodziło o to, żeby mi było z tym dobrze. Chciałam pomagać z głową. Zapytałam, czy mogę zamieszkać w sierocińcu przez trzy miesiące, żeby dowiedzieć się, jakie są realia. Zgodzili się. Z trzymiesięcznego pobytu w Kenii Agata przywozi silne postanowienie dalszego pomagania oraz nowe imię Mwende, co w języku swahili oznacza „ta, która jest kochana”. Dwa lata później do życia zostaje powołany projekt Moyo4Children, czyli „serce dla dzieci”, a następnie fundacja o tej samej nazwie. Głównym celem jest zapewnienie dzieciom dostępu do edukacji, rozwoju osobistego, godnego życia oraz bezpiecznej przystani. Obecnie pod jej opieką jest 35 dzieci, które trafiły do ośrodka z interwencji policji. Niektóre z nich wcześniej mieszkały na ulicy, inne odebrano rodzicom z powodu przemocy fizycznej, psychicznej lub seksualnej. W ośrodku znalazły namiastkę domu, którego wcześniej nie miały.

Fot-Mbite-Mvia-10-lat.jpg

Większość dzieci miała aparat fotograficzny w ręku po raz pierwszy w życiu. Veronicah Hivee, Peninah i Mbithe w obiektywie widocznej na zdjęciu Wavingi oraz niezidentyfikowanej autorki lub autora​

Uji, Omo i Simba
Jak wygląda typowy dzień w domu dziecka? Zaczyna się od śniadania, które podopieczni przygotowują wraz z osobą dorosłą. W wielkim garze gotowane jest uji (czyt. udżi), czyli papka z prosa i wody. Później dzieci wychodzą do pobliskiego kościoła, aby pośpiewać gospelowe pieśni, a następnie rozchodzą się do szkół. Po powrocie jest czas na odrabianie lekcji i obiad. Dzieci najczęściej jedzą ryż, czerwoną fasolę, ziemniaki, jarmuż i kilka innych warzyw. Co parę dni dostają też do obiadu owoc. I tak codziennie. – To, co chcielibyśmy osiągnąć, to wprowadzić do diety więcej protein i witamin – mówi Łukasz. – Kenijczycy nie jedzą zbyt różnorodnie. Nawet gdyby fundacja miała nieograniczone fundusze i moglibyśmy wprowadzić dzieciom np. codziennie inną potrawę na obiad, po wyjściu z ośrodka czekałaby je bolesna konfrontacja z rzeczywistością.
Z tym też trzeba się liczyć.
Każde z dzieci ma swoje obowiązki, np. pomoc w kuchni lub sprzątanie podwórza. Jest też czas na zabawę w chowanego czy grę w piłkę nożną. Kiedy przyjeżdżają wolontariusze, punktem kulminacyjnym dnia jest wieczór filmowy. Największym hitem okazuje się Księga dżungli, której projekcji dzieci domagają się niemal co drugi dzień. Wiele entuzjazmu wzbudza także Król Lew, ponieważ bohaterowie filmu noszą imiona w znanym dzieciom języku swahili.
Specjalne miejsce w kalendarzu zajmuje sobota. Wszyscy podopieczni domu dziecka zbierają się wspólnie na podwórzu, dostają porcję proszku Omo i rozpoczyna się wielka akcja prania. Jeśli można dostrzec jakąś ogólną różnicę pomiędzy kenijskimi a polskimi dziećmi to jest nią samodzielność. – W Kenii dzieci potrafią same się umyć, ugotować, wyprać ubrania. Nie mówię tu o dwunastolatkach, ale o dzieciach, które mają pięć lat i po prostu są w stanie o siebie zadbać. Nie jest to domena naszego ośrodka tylko ogólnie kultury – opowiada Agata.

Fot-ukasz-Kielin-2.jpg

Grunt to współpraca. Z pomocą przybranego ,,rodzeństwa'' sobotnie pranie idzie szybciej, lepiej i weselej. W tle widać cysternę na wodę opadową, którą zbiera się w czasie pory deszczowej. Gdy nastaje susza, woda okazuje się bezcenna fot. Łukasz Kielin

Śmiech i łzy
We wszystkich opowieściach wolontariuszy jak bumerang powraca słowo radość. Towarzyszy sobotniemu praniu, szykowaniu posiłków, zabawom. – Kiedy tam jechałem, miałem takie wyobrażenie: dom dziecka, wioska w środku Czarnej Afryki, dzieci po przejściach… Brakowało jeszcze tylko jakichś rebeliantów – śmieje się Łukasz. – Zamiast tego spada na ciebie wielka góra dobra. I to zaskoczenie bardzo długo rezonuje.
– Faktycznie jest tak, że w Kenii ludzie się cieszą z małych rzeczy – dodaje Agata. – Nie ukrywajmy, że naszą polską cechą jest narzekanie i to jest bardzo przykre. W Kenijczykach naprawdę jest wiele radości. Oni nie myślą o przyszłości, następnym dniu. Ale jest też druga strona medalu. Osobiście wydaje mi się, że to może być jakaś forma samoobrony przed tym, że tej przyszłości być może… nie ma. Nasze dzieci nie rozpamiętują tego, co je spotkało, ale to nie oznacza, że złe doświadczenia nie odbiły się na ich psychice. Jakiś zwykły prosty gest może im przypomnieć tę traumatyczną sytuację. Przykładowo pewnego dnia zakładaliśmy system wodny. Montowaliśmy rury, żeby doprowadzić wodę do prysznica, kuchni itd. Był niesamowity upał. Praca ciężka. Założyliśmy trzy krany, a potem poszliśmy napić się coli do kiosku 200 metrów od ośrodka. Nie było nas góra 45 minut. W międzyczasie do domu wróciła ze szkoły pewna dziewczynka, która miała bardzo trudną przeszłość. Wzięła 5-litrowy baniak od wody i tak długo waliła w kran, aż go rozwaliła. Nie potrafiła wytłumaczyć nam, dlaczego tak postąpiła. Zazwyczaj spotykamy się z wdzięcznością i szanowaniem tego, co robimy. A jeśli jest inaczej, stoi za tym jakaś osobista historia dziecka, której my nawet nie jesteśmy w stanie zrozumieć, bo tego nie przeżyliśmy.

Minoo-Nzilani.jpg

Ośmioletni Kasuva w obiektywie Minoo Nzilali. Z tyłu znajduje się budynek, na którego piętrze mieszkają starci chłopcy

Wolontariat tak, ale świadomy
Praca z dziećmi jest wymagająca, dlatego wielu wolontariuszy odpada we wstępnej fazie przygotowań do wolontariatu. – Zdarzyło nam się, że musieliśmy odmówić osobie, która chciała wyjechać, bo tak naprawdę próbowała uciec od swoich problemów. Najczęściej jednak to kandydaci sami rezygnują, np. z powodu bariery językowej – mówi Agata. – My nie finansujemy wyjazdu. To w interesie wolontariusza leży zdobycie środków na wylot i pobyt w Afryce. Nawet gdyby fundacja stała się dużą organizacją, nigdy nie chciałabym dojść do takiego momentu, w którym organizujemy komuś wyjazd. Praca, którą wolontariusze wkładają w przygotowanie, naprawdę jest im bardzo potrzebna.
Przy planowaniu wolontariatu niezwykle istotny jest pomysł. Co konkretnego chcę zrobić? Jakimi talentami mogę się podzielić? – Nasze dzieci pochodzą z trudnych środowisk, gdzie nikomu nie zależało na tym, aby je czegoś uczyć. Często brakuje im podstawowej wiedzy np. że ranę trzeba przemyć, a potem należałoby ją opatrzyć. Dlatego staramy się organizować różne kursy – mówi Agata. – Ja na początku uczyłam ich geografii. Ktoś inny mówił o historii świata, ktoś o prawach człowieka, a pewna wolontariuszka, która jest pielęgniarką, uczyła podstaw pierwszej pomocy.
Chętne dzieci uczestniczą także w pracach remontowych, które odbywają się na terenie ośrodka. To ważny element edukacji. W Polsce dzieci mogą pobawić się we wbijanie gwoździ czy asystować tacie przy domowych naprawach. W Kenii ze względu na brak dostępu do narzędzi i materiałów budowlanych zwykle jest to niemożliwe. W przyszłości fundacja chciałaby także zatrudniać miejscowych rzemieślników, np. szwaczkę, aby uczyli oni dzieci fachu, co ułatwi im znalezienie pracy w dorosłym życiu.

Fot-Wavinga-John.jpg

Budowa nowych szaf w dormitorium dziewczyn​ fot. Wavinga John

Zmagania z codziennością
Pierwszym wrażeniem po przyjeździe do Kenii jest szok. Wszystko jest inne, począwszy od palety barw krajobrazu (w której przeważają żółcie, brązy i beże), przez codzienne zwyczaje (przy przywitaniu nie tylko należy uścisnąć dłoń, ale trzeba nią jeszcze kilka razy poobracać), po mentalność ludzi. Tutaj nikt się nie śpieszy, autobusy jeżdżą jak chcą (na lotnisku można nawet kupić pamiątkowe koszulki z napisem „jechałem matatu i przetrwałem)”, a w sklepikach panuje absolutny miszmasz, na który składa się to, co właścicielowi sklepu akurat udało się zdobyć. Nierzadko proste rzeczy urastają do olbrzymich wyzwań.
– Raz zdarzyło nam się, że szukaliśmy sznurka. Chcieliśmy zrobić dzieciom prostą huśtawkę, zwykły kawałek deski, żeby mogły się pobujać – opowiada Filip Osiński, który spędził w Kenii trzy tygodnie. – Pojechaliśmy do najbliższego miasta, bo u nas na wsi nigdzie sznurka nie było. W pierwszym sklepie nie wiedzieli, o co nam chodzi. W drugim tak samo. W trzecim właściciel pokazał nam taki cienki sznurek jak do snopowiązałki. Wytłumaczyliśmy mu, że potrzebujemy grubszego, a on powiedział, że mamy iść razem z nim. Poszliśmy za nim do jednego, drugiego, trzeciego sklepu. Sznurka nie było. Wtedy podszedł do jakiegoś samochodu, otworzył go i pokazał, że mamy wsiadać. Przez następną godzinę czy dwie jeździliśmy z przypadkowym człowiekiem po Wote, szukając tego jednego sznurka.
To jednak nie wysiłek włożony w załatwienie najprostszych z naszej perspektywy spraw był dla Filipa najtrudniejszy, ale poczucie niesprawiedliwości. – W Kenii bieda jest mocno odczuwalna. Głupia rzecz, jesteśmy zmęczeni, chcemy odpocząć na chwilę od dzieciaków, więc idziemy do kiosku. Pijemy colę, która kosztuje połowę dniówki niektórych pracowników z tych okolic. To boli.

Fot-ukasz-Kielin-3.jpg

Uji, czyli papka z prosa i wody, najlepiej smakuje z dna garnka, tam gdzie jest lekko przypalone
fot. Łukasz Kielin​


Bezcenne gesty
Największa satysfakcja w pracy wolontariusza? – Kiedyś chciałam się przysiąść – opowiada Agata. – Było wolne miejsce między dwoma dziewczynkami w wieku około 10 lat. Usiadłam. Jedna z nich oparła mi głowę na ramieniu, a druga położyła się na kolanach. Wiesz, że obydwie miały traumatyczne przeżycia z domów rodzinnych. I czujesz to ogromne zaufanie, którym cię obdarzono. Nie można odpuścić sobie tych dzieci.

Fot-Isaac-Musembi-14-lat-1.jpg

Fotografia z życia dormitorium chłopców fot. Isaac Musembi

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki