Pani Marta miała 16 lat, gdy po raz pierwszy zaszła w ciążę. Był rok 1995. Chciała urodzić, ale bała się powiedzieć mamie i tego, że tata będzie emocjonalnie nieobecny. W ojcu dziecka nie znalazła oparcia: namawiał do aborcji. Poszła do prywatnego gabinetu. Lekarz zanim zaczął, zapytał, czy jest świadoma, że może już nigdy nie mieć dzieci.
– Wiem, ale chcę – odparła. – Wyczytałam gdzieś, że to ostatni moment, że muszę usunąć ciążę do trzeciego miesiąca, bo… „potem to jest dziecko” – wyjaśnia.
„Potem to jest dziecko”
Pani Marta opowiada trochę o swoim domu: dominującej mamie, która trzymała domowników pod kontrolą. Braku relacji z ojcem – jego bliskości, przytulenia. Do dziś jakby nie do końca przyjmuje, że przez to jako nastolatka tak bardzo pragnęła bliskości mężczyzny, że była gotowa oddać siebie za odrobinę czułości.
– Mama mówiła, że w życiu trzeba wszystkiego spróbować. Bliska koleżanka żyła z kilkoma chłopakami naraz. Nikt w otoczeniu nie mówił o wstrzemięźliwości: myślałam więc, że seks to miłość, a miłość to seks – mówi o swoim widzeniu świata.
Po aborcji zmieniła fryzurę, ufarbowała włosy. Chciała w ten sposób stać się inną sobą, zapomnieć. Myśl wracała jedynie wtedy, gdy komuś z bliskich rodziło się dziecko.
– Czułam w głębi siebie, że coś w tym, co zrobiłam, jest nie tak, a równocześnie kurczowo trzymałam się myśli, że „do trzeciego miesiąca to nie było dziecko”. Nie chciałam nazwać wprost: to nieprawda.
Kontrola
Po maturze postanawia zacząć żyć dla siebie, uczyć się, rozwijać. Poznała swojego przyszłego męża.
– Zachował się wspaniale: mimo że powiedziałam mu o aborcji, nigdy mi tego nie wypomniał. Mówił, że gdyby był na miejscu tamtego chłopaka, zachowałby się inaczej.
Wzięli ślub. Pani Marta wciąż miała wrażenie, że przed czymś ucieka. Wyznaczała sobie kolejne cele: studia, dobrą pracę, wyjazd za granicę – wszystko jakby po to, by nie wchodzić głęboko w małżeńską relację. – Nikt od mojego dzieciństwa mi nie pokazał, co to znaczy okazywać miłość, więc nie umiałam jej okazywać – mówi jeszcze niepewnie, jakby chciała – tak jak w dzieciństwie – obarczyć za to winą przede wszystkim siebie. Wkrótce okazało się, że ma problemy z zajściem w ciążę; zaczęła sobie wyrzucać, że to przez aborcję. Terapeucie na grupie wsparcia mówiła z przekonaniem, że dobrze zrobiła i nie czuje żalu. Że gdyby miała dziecko, mąż by się z nią nie ożenił, a jego rodzina nie zaakceptowała.
– Kontrolowałam wszystko – podsumowuje. Gdy zaszła w upragnioną ciążę, pięć miesięcy musiała przeleżeć na podtrzymaniu. Coraz bardziej uświadamiała sobie wówczas, czym była aborcja. Że tamto dziecko też miało rączki i nóżki, które lekarz po prostu powyrywał. Natalia urodziła się zdrowa; ma dziś siedem lat.
Mniejsze zło?
– Obserwuję życie trzech kobiet w moim otoczeniu, które też dokonały aborcji – pani Marta nieco zmienia temat. – Wszystkie trzy są uzależnione od alkoholu, nie układa się im w rodzinach, dostrzegam u nich podobne objawy co u mnie: ucieczkę, zamknięcie w sobie. Nie wierzę tym paniom, które mówią, że po 5, 10, 20 latach nie czują po aborcji żalu. Być może tak jak ja – wypierają, bo jest łatwiej. Uciekają w karierę, życie towarzyskie, seks, podróże; nie chcą lub nie bardzo wiedzą, jak miałyby sobie poradzić, jeśli dopuszczą do siebie głos sumienia.
W kolejną, bardzo chcianą ciążę, zachodzi szybko. U dziecka zdiagnozowano zespół Downa.
– Ciążę można rozwiązać, to legalne i ma Pani do tego prawo – słyszę i ostatnie słowa bardzo mnie pocieszają. – Kolejni lekarze mówią, że mogę dokonać „ter-mi-na-cji” – sylabizuje. – Polubiłam to słowo. Jest łagodne; nie oznacza zabójstwa.
Kolejne półtora miesiąca Marta i jej mąż żyją jak w matni. – Musisz myśleć rozsądnie – przekonuje teściowa. – Jeśli lekarze mówią, że nie wiadomo, czy dziecko przeżyje – trzeba słuchać i zrobić, co zalecają. Jeden z lekarzy opowiada o kuzynce, która ma dziecko z zespołem Downa, kwitując: „to straszne życie”. Inni mówią o terminacji jako mniejszym złu. Marta koresponduje na forum z kobietami w podobnej sytuacji: większość decyduje się na „terminację”. „To jest ciężka, straszna decyzja, ale tak trzeba” – piszą. Mąż oznajmia, że nie jest gotowy, by wychować chore dziecko. – Ja jestem coraz starsza i nie będę mogła ci pomóc – mówi mama. – Twoja ciocia i znajoma też dokonały aborcji – i jakoś żyją.
– Z lekarzy tylko pani genetyk zapytała, czy ktoś w ogóle powiedział nam, że możemy urodzić takie dziecko? – podsumowuje pani Marta. Wtedy nie byliśmy już w stanie tego słuchać. Nie przekonała nas także rozmowa z psychologiem. – Nie chcemy, bo jak żyć? – odpowiadaliśmy. Bałam się, że nie pójdę do pracy, rozwali mi się małżeństwo, córka będzie cierpiała.
Na swój sposób wołaliśmy do Boga
– Mimo że byłam ochrzczona, nie wiedziałam wtedy, na czym polega chrześcijaństwo – mówi. – Byłam uwikłana w okultyzm: numerologię, tarot, wierzyłam w reinkarnację. Tak mi się to wszystko pomieszało, że byłam przekonana, że dziecko, które teraz odejdzie, będzie duchowo tym samym, co pierwsze abortowane. Uważałam, że aborcja to moja sprawa, nie ma związku z moralnością i duchowymi konsekwencjami.
– Już wtedy na swój sposób wołaliśmy do Pana Boga. W szpitalu miałam pod poduszką różaniec i nieraz trzymałam go po prostu w ręce – nie wiedząc, jak się go odmawia.
Ale do aborcji Tymka doszło. Tamta modlitwa jednak z czasem przyniosła owoce, bo jak dodaje pani Marta: Pan Bóg wkrótce ocalił moją duszę.
Aborcja – a co potem? – Potem to kobieta czuje, widzi, przeżywa w sobie – pani Marta wyciera łzy. – Udaje przy tym cały czas, że wszystko jest OK. Zakłada maski, bo musi funkcjonować. Czasem popłacze, wyciągnie pudełeczko ze zdjęciami USG, żeby zobaczyć, że to był człowiek, tylko miał dodatkowy chromosom. Miałby skośne oczy i byłby trochę inny niż wszyscy wkoło.
Zdejmowanie masek
Równocześnie ze śmiercią Tymka zaczęło się nawrócenie. Od książki, którą pani Marta dostała od sąsiadki ze szpitalnego łóżka i która pokazała jej sens chrześcijaństwa: to, co jest dobre, a co złe. Im bardziej odkrywała wiarę, tym bardziej wraz z mężem dojrzewali do decyzji o kolejnym dziecku. Za rok byli już gotowi je przyjąć, nawet gdyby było chore. Córka rodzi się zdrowa, ale u pani Marty pojawiają się kolejne objawy poaborcyjne: skrajne emocje.
– Cierpi Pani na depresję po stracie dziecka – powiedziała odwiedzająca panią Martę w domu specjalistka od laktacji.
– Po jakiej stracie? To było dawno: rok temu.
– Czy pozwoliła Pani sobie na żałobę?
– W ciszy tak. Ale żeby rozmawiać z innymi – z niektórymi tak, z innymi nie.
Specjalistka od laktacji poleciła Marcie terapię NEST – dla osób zaniedbanych w dzieciństwie, po aborcji i borykających się ze stratą.
– Wiem, że to Opatrzność stawiała na mojej drodze kolejnych ludzi, którzy wskazywali mi odpowiedni kierunek. Obyło się bez leków. Terapia pomogła mi dostrzec moje prawdziwe ja: to, że nie muszę udawać, zakładać masek.
Pani Marta przyjęła wszystkie swoje dzieci i nadała im imiona. Zaczęła przystępować do sakramentów, poddała się modlitwie o uwolnienie. Kolejne Msze, jak mówi, „otwierały jej oczy”, że to nie Pan Bóg chciał śmierci Tymka, ale ona i inni ludzie. Wybaczyła sobie i im. Dziś – gdy o mówi o Bogu – łatwo dostrzec jej osobistą relację i to, jak mocno prowadzi ją w życiu duchowym.
– Teraz czuję, że wszystko jest we mnie poukładane – mówi. – W małżeństwie wypracowujemy coraz lepszą relację. Mąż dziś już jest przekonany, że nie przerwałby życia Tymka. Chciałabym, żeby każdy w rodzinie, znajomi i lekarze, którzy byli wtedy przy mnie, też doszli do takich wniosków.
Co najbardziej się liczy w momencie, gdy kobieta staje wobec trudnej ciąży? – pani Marta nie musi zastanawiać się nad odpowiedzią. – To wsparcie ojca dziecka i najbliższej rodziny – mówi. – Jasność otoczenia, co do nazywania tego, co jest dobre a co złe.
– A najlepiej by było, gdyby można było liczyć, np. przy wychowaniu niepełnosprawnego dziecka, na pomoc społeczeństwa – uśmiecha się.