Staram się nie zamęczać czytelników tych felietonów klasyczną polityką partyjną. Są jednak takie momenty i wątki, kiedy ta partyjna polityka zderza się bardzo mocno z moralnością. Oto środowiska tzw. frankowiczów podniosły alarm, że zostały zawiedzione przez prezydenta Andrzeja Dudę. Obiecał przygotować radykalną ustawę pozwalającą przewalutować ich długi, a więc mocno uderzającą w sektor bankowy, a teraz wycofuje się z tego rakiem. Ponieważ część frankowiczów to zwolennicy obozu rządowego, sprawa nabrała charakteru pierwszego większego konfliktu w szeregach tego obozu. Przypomniałem im, że kierując swoje oburzenie pod adresem prezydenta, trochę się oszukują. Owszem Duda traktuje to jako swoje wyborcze zobowiązanie, ale to nie jego kancelaria jest w stanie obliczyć, co tak naprawdę można, a czego nie można zrobić z bankami. To są decyzje rządowe. Mamy do czynienia z maskaradą. Jarosław Kaczyński z jednej strony obiecuje frankowiczom wszystko, a z drugiej popiera bardzo mocno Mateusza Morawieckiego, wicepremiera, który dba o interesy banków. Ale ci, co popierają PiS, do wystąpienia przeciw Kaczyńskiemu jeszcze nie dojrzeli. Jego przywództwo ma naturę charyzmatyczną.
Sprawa jest w istocie rzeczy szersza. PiS obwiesiło swoją kampanię obietnicami socjalnymi i ekonomicznymi niczym choinkę bombkami. Z góry można było przewidzieć, że przynajmniej w części nie do zrealizowania, zwłaszcza w podawanych jednak czasem terminach. Wydatki z budżetu są w dużej mierze zjadane przez skądinąd sensowny, ale niezwykle kosztowny program „500 plus”. A służba zdrowia, a obniżenie wieku emerytalnego, a podniesienie kwoty wolnej od podatku, a podtrzymywanie kopalń – można pytać. Przewalutowanie kredytów to rzecz z nieco innej półki. Ale co, jeśli doprowadzi do upadku tego czy innego banku? Koszty też się pojawią. Poza tym każdy rząd musi dbać o społeczną równowagę. PiS w kampanii wygrażało „sprzedajnym elitom”, ale teraz może to robić rzadziej.
Jeszcze zabawniejsze problemy ma dołująca w sondażach Platforma Obywatelska. Ostatnio jej lider Grzegorz Schetyna oznajmił, że jego partia jest partią konserwatywną, prawicową. Nawet w sferze społeczno-ekonomicznej nie całkiem jest to prawda. W ostatnich latach PO szafowała wydatkami i mocno przechyliła się w lewo. Ale szczególnie zabawne są te deklaracje w sferze ideologii. To prawda, Platforma nie stała się nigdy, choć tak twierdzą prawicowi politycy i publicyści, partią bardzo lewicową. Nie postawiła na wojnę o aborcję, nie naciskała na wprowadzenie związków partnerskich. Niemniej w prawie wszystkich konfliktach z PiS atakowała go z lewej strony. W takich decyzjach jak napisana ideologicznym językiem deklaracja o przeciwdziałaniu przemocy czy ustawa o in vitro. To za rządów PO wpuszczano edukatorów seksualnych do szkół i kokietowano środowiska LGBT. Teraz nagle to wszystko się unieważnia, a niektórzy politycy Platformy usiłują przemawiać tak, jakby polityki sprzed paru miesięcy zgoła nie było. Robią tak, bo cały kraj, a może nawet i Europa przesuwają się w prawo. Rzecz cała wygląda wszakże jak maskarada, zwłaszcza gdy zwrotu dokonuje Schetyna, polityk pozbawiony osobistych przekonań. Skutki pozostaną niejasne. Nie wiadomo kogo PO może pozyskać. Wiadomo, że na jej najbardziej liberalnych wyborców czyha partia Ryszarda Petru.
Kaczyński jako lider charyzmatyczny może sobie pozwolić na pewną nonszalancję w dotrzymywaniu obietnic, zresztą chwiejność w jednych sprawach równoważy realnymi przekonaniami i pewną twardością w innych. PO staje się z kolei symbolem zakładania kolejnych masek. Nie ulega jednak wątpliwości, że atmosfera totalnej partyjnej wojny i ogólnego rozchwiania zwalnia wszystkich z ostatnich hamulców, gdy trzeba zestawiać wyborcze deklaracje z czynami. Coraz trudniej jest lubić polską demokrację, nawet jeśli nic lepszego nie wymyślono.