W „Przewodniku Katolickim” pisaliśmy już, że kino zaczyna opowiadać nasze doświadczenia związane z problemem uchodźców. Wtedy tylko wspomnieliśmy o zdobywcy Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie: filmie dokumentalnym, przedstawiającym dramatyczną pomoc uchodźcom z północnej Afryki. Film Rossiego będzie mieć swoją premierę w Polsce we wrześniu i obejrzeć go powinni zarówno zwolennicy przyjmowania imigrantów do Europy, jak i ci, którzy do takich pomysłów podchodzą z dystansem.
Wypłynąć w morze
Akcja rozgrywa się w trzech planach. Jednym z nich jest pozornie spokojne miasteczko, w którym toczy się codzienne życie mieszkańców wyspy. Po tej rzeczywistości oprowadza nas Samuele, wychowywany przez dziadków (nie wiemy czy jego rodzice wyjechali za pracą do kontynentalnej Italii? Są imigrantami w innym kraju?). Pasją chłopca jest struganie proc i polowanie na ptaki. Dzięki niemu dowiadujemy się, że dla mieszkańców Lampedusy morze jest życiodajnym dobrem, miejscem pracy, punktem odniesienia. Niemal każdy jest tam marynarzem lub rybakiem, a wyobraźnię starszego pokolenia (przeważającego na wyspie, bo wszyscy młodzi z niej uciekają) rozpala Fuoco a mare – ogień na morzu, czyli wspomnienie morskiej bitwy u brzegów wyspy z czasów II wojny światowej. Wspólnota mieszkańców spojona jest poprzez lokalne radio, w którym pierwszym newsem jest liczba wyłowionych tej nocy z morza ciał. Radio wypuszcza też sentymentalne piosenki, z możliwością dedykacji, więc między przygotowywaniem obiadu a ukończeniem deseru staruszka dzwoni do prezentera, by ten włączył piosenkę Evy Novej – Fuoco a mare, zapewniając że modli się o dobrą pogodę, by chłopcy mogli wypłynąć w morze. Można by rzec: nic się nie dzieje, wieje nudą tak mocną jak wicher w czasie sztormu. Jest jednak drugi plan wydarzeń. Obóz uchodźców. Setki twarzy. Oczy pełne strachu. Przybysze próbują, każdy na swój sposób, otrząsnąć się z szoku przeprawy przez morze. Oni też usilnie modlili się o dobrą pogodę. Słychać to szczególnie w oczyszczającej pieśni, modlitwie, śpiewanej przez imigrantów z Nigerii. Przebyli setki mil przez pustynię, by wsiąść w niepewną łódź (czy tratwę z lichej blachy można nazwać łodzią?) i bez urządzeń nawigacyjnych, leżąc pokotem na sobie uciec od piekła. Kobiety, dzieci, młodzi mężczyźni gdy już staną na brzegu wyspy, popadają niemal w obłęd. W obozie udaje im się złapać pozory normalnego życia, entuzjazm wzbudza mecz piłki nożnej Syria – Etiopia, ale ta normalność jest tak niestabilna jak słupek bramki we wspomnianym meczu (wykonany z plastikowej butelki). O tym wszystkim dowiadujemy się od samych uchodźców z ich relacji łamaną angielszczyzną, ale przede wszystkim od lekarza. Jedynego lekarza na wyspie, który zarówno sprawdza wstępnie czy imigranci nie są chorzy, jak i obwieszcza cud nowego życia młodej matce. Próbuje wyjaśnić w czasie badania USG, że ma bliźniaki, że jedno z nich jest na pewno chłopcem. W odpowiedzi widzi tylko pełne niezrozumienia oczy i uśmiech – pełen nadziei. I wreszcie trzeci, kluczowy plan – morze. Oglądamy je z góry (z helikoptera) z poziomu morza (na łódce dziadka Samuele i na łajbie uchodźców) i z głębin, gdy kamera płynie za poławiaczem ostryg. Jego szum słyszymy wyraźnie na wszystkich poprzednich planach, według jego kaprysów planuje się kolejne dni. Dla autochtonów z Lampedusy to morze jest rozświetlone słońcem dnia, gdy na nim pracują. Uchodźców połyka ono w totalnej ciemności i kompletnej ciszy.
Morze to niedobre miejsce na ucieczkę
Obraz Rossiego przejmuje i przeraża, zarówno ze względu na podjęty temat, jak i na bogatą warstwę wrażeniową. Oprócz wspomnianych dźwięków fal, to również soczyste kolory w domach miejscowych mieszkańców i miasteczku, wobec pastelowej szarości obozu. Życie mieszkańców Lampedusy w żaden sposób nie styka się z życiem uchodźców. Jest to zapewne jakaś strategia obronna, mechanizm wyparcia wobec rzeszy ludzi, która próbowała dostać się do bram miejscowości. I naturalnym jest, że jakoś z problemem uchodźców trzeba sobie tam było poradzić, ale jakie to miłosierdzie? Nie oceniając: to humanitaryzm odhumanizowany. Ratownicy od stóp do głów w kombinezonach, niemal taśmowe przesuwanie ludzi z miejsca na miejsce. Nierozumiejącym języka włoskiego trzeba wyjaśniać wszystko głośniej i wyraźniej. Ale gdy już sprawdzimy jakoś, kto do nas przybył, wyrobimy mu tymczasowy dokument ze zdjęciem (które zrobić niełatwo, szczególnie paniom, które za żadne skarby nie chcą odsłonić głowy) to praktycznie zostawiamy go samemu sobie. Żadna tam integracja, to permanentny stan zawieszenia. Europejski sposób na uspokojenie wyrzutów sumienia: problem został na papierze rozwiązany, ludzie uratowani, są w bezpiecznym miejscu. Urzędnicy nie widzą trupów na dolnych pokładach łajb z blachy, ludzi, którzy umarli z uduszenia, bo chciwy przemytnik przekonał ich, że za kilkaset dolarów przepłyną tam do raju. Dlatego Nigeryjczycy śpiewają, że morze nie jest dobrym miejscem na ucieczkę i czują to zarówno oni, jak i mieszkańcy Lampedusy. Osamotniony lekarz, który musi obsłużyć kilkaset osób, przyznaje, że wciąż jest bezsilny wobec bezsensownej śmierci, też z chorób, na które lek Europejczyk kupi w supermarkecie. Przy tej rzeszy ludzi jedyny doktor często nie zdąży go podać. I jak przyznaje – krzywdzi się imigrantów nawet po śmierci, bo nie mając miejsca na pochówek do identyfikacji odcina się palce lub inne członki, a ciała kremuje. Navigare necesse est, vivere non est necesse – żeglowanie jest koniecznością, życie nie jest konieczne, jak zapisał Plutarch. Tak, przekonujemy się o tym boleśnie w filmie Rossiego: są takie sytuacje, gdy musisz płynąć i nie przestawać, inaczej wchłonie cię morze – obojętności.