Od wielu lat z początkiem czerwca przestaję kupować bilety komunikacji miejskiej. „Dla zdrowia i urody” poruszam się po Warszawie na rowerze. To bardzo przyjemne doświadczenie. Upał łatwiej znieść, pedałując. Nawet najlżejszy powiew daje ukojenie. Nie da się tego osiągnąć, drepcząc przez betonową, miejską pustynię piechotą. Nie trzeba martwić się o miejsce do zaparkowania samochodu ani o opłaty w parkometrze. Rowerzyście niestraszna jest nawet klimatyzacja w hipernowoczesnych tramwajach, tak bardzo szkodliwa dla zatok. Jestem cyklistą miejskim od wielu lat, zanim jeżdżenie na rowerze stało się najpierw modne, a potem – po prostu zwyczajne. Tę zmianę zauważyłam, bo pamiętam czasy, kiedy dla wielu osób dojazd do pracy na rowerze był oznaką… biedy. No bo jakże to? Pani mecenas nie stać na samochód? Stąd wzięło się zresztą moje żartobliwe „dla zdrowia i urody” rzucane w odpowiedzi na powyższe znaki zapytania. Tak było. Ale szczęśliwie minęło wraz z pojawieniem się hipsterów i masy krytycznej. W ostatnich latach Warszawa dorobiła się rowerów miejskich, ścieżek rowerowych układających się w coraz bardziej sensowną sieć, a nawet publicznych podręcznych warsztatów naprawczych dla posiadaczy dwóch kółek. Rowerzyści zostali nie tylko formalnie równoprawnymi uczestnikami ruchu drogowego. Wielki postęp dokonał się także w sferze obyczajów. Rowery zauważyła większość kierowców, starając się zachować kulturę jazdy uwzględniającą potrzeby (i możliwości) cyklistów. Dzielimy drogi. Tak właśnie tworzy się nowa jakość we wspólnocie.
Niestety, jest jeszcze wielu… dyktatorów szos, uważających pieszych i cyklistów za ślepy zaułek ewolucji. Dyktatorów łatwo odróżnić od obywateli, gdy pada deszcz. Ci pierwsi wjeżdżają w kałużę z impetem, oblewając wszystkich naokoło słupem wody. Ci drudzy – zwalniają z kurtuazją. Dają żyć słabszym. Kałuża to dobry test na umiejętność myślenia o bliźnim.