Wyobraź sobie, że w Polsce zrobiło się na tyle niebezpiecznie, że zdecydowałeś się wyjechać. Masz już dosyć zamachów z użyciem samochodów-pułapek. Praktycznie nie ma miesiąca, żeby w twojej miejscowości nie zdarzył się jakiś atak. Rok temu twój młodszy brat został zastrzelony, bo znalazł się na ulicy w niewłaściwym momencie. Twoja rodzina może zostać porwana. Nadszedł moment, żeby powiedzieć: „Dość. Nie chcę tracić więcej”. Nie mówię tego po to, żeby Cię straszyć. Po prostu łatwiej będzie Ci to sobie wyobrazić. Normalne życie, jakie znałeś, stopniowo przeplata się coraz bardziej z przemocą, okrucieństwem i śmiercią.
Zrobią wszystko, żeby stąd uciec
Nie ma się co dziwić, że syryjscy uchodźcy, których spotkaliśmy w Libanie, mają telefony komórkowe, niektórzy nawet samochody, korzystają z internetu i na portalach społecznościowych wymieniają się opiniami na temat wyboru kraju docelowego. Potrzebowaliśmy czasu, żeby to zrozumieć. Wiedzieliśmy, że nie będziemy pracować w obozie, a jednak zaskoczyły nas stosunkowo dobre warunki, w jakich przebywają rodziny uchodźców. Spodziewaliśmy się tłumów koczujących na ulicach i dworcach, albo w obozowiskach namiotowych. Niczego takiego nie widzieliśmy. W dzielnicach mieszkalnych stolicy Libanu Bejrutu toczy się zwyczajne życie.
Wyjechałem do Syrii w 2007 r., w ramach wymiany studenckiej. Mam bardzo dobre wspomnienia z tamtych czasów. Dlatego szczególnie mnie poruszyły wiadomości o wojnie. Przez wiele miesięcy w moich modlitwach pojawiała się prośba o natchnienie, jak mógłbym im pomóc – choćby symbolicznie. Wreszcie myśl dojrzała. Dalej sprawy potoczyły się błyskawicznie. Razem z moją dziewczyną Mają oddaliśmy się wolontaryjnie do dyspozycji prawie nam nieznanego stowarzyszenia „Dom Wschodni”, które zaproponowało nam wyjazd zwiadowczy do Bejrutu. Mieliśmy zorientować się w możliwościach pomocy rodzinom uchodźców syryjskich, przebywających w budynku dawnej szkoły pod opieką biskupa z Damaszku.
Założyliśmy, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć, o co chodzi w konflikcie, który rozgrywa się w Syrii. To nie miało znaczenia dla naszego zadania. Postanowiliśmy, że będziemy w pełni ufać naszym rozmówcom – jakbyśmy byli białą kartą, a nasza wizja będzie przybliżać się do prawdy w miarę nakładania się na siebie różnych punktów widzenia i historii spotkanych ludzi. Przede wszystkim chcieliśmy dać chociaż kilku osobom sygnał, że nie są zostawieni sami sobie - i w miarę możliwości pomóc im w ich trudnej sytuacji.
Kiedy wreszcie mogą…
Na przykład M. którego półtoraroczna córka powinna pilnie przejść operację serca. Większość lekarzy specjalistów wyjechała z Syrii, a operacja w Libanie byłaby bardzo droga. M. chce wyjechać do dowolnego kraju, byle tylko zwiększyć szanse na wykonanie tej operacji. Nie mogliśmy mu nic obiecać, poza przekazaniem dalej informacji o jego potrzebach. Jak w wielu takich przypadkach, jego żona i córka zostali w Syrii, w okolicach Damaszku, bo utrzymanie całej rodziny w Libanie byłoby zbyt kosztowne. Zwykle to mężczyzna przyjeżdża, by rozpocząć formalności potrzebne do uzyskania wizy do krajów Zachodu: USA, Kanady, Australii, Włoch. Procedura się przedłuża i nie wiadomo właściwie, kiedy się zakończy. Takie oczekiwanie może zająć ponad rok. Niektórzy z upływem czasu znajdują pracę, a gdy formalności się zakończą, ściągają resztę rodziny do Bejrutu, by w ciągu około dwóch tygodni wylecieć za granicę i rozpocząć zupełnie nowe życie. Liban jest przez nich traktowany jedynie jako państwo transferowe.
Ale może nie miałeś nawet czasu na planowanie – bo dowiedziałeś się, że za pół godziny zbrojna banda wtargnie do twojego domu. Możesz wziąć tylko to, co zmieści się w taksówce. Jedziesz przez znane ci miejscowości do granicy – powiedzmy, z Czechami. Wystarczy, że pokażesz paszport i jesteś po bezpiecznej stronie. Żeby ułatwić sobie przejazd przez granicę, przez internet rezerwujesz tydzień w hotelu... W ten sposób uchodźcy z Syrii, z którymi rozmawialiśmy, przejeżdżali przez granicę Libanu – bez przeszkód, chociaż spotkaliśmy się z opinią, że jest to coraz trudniejsze.
Mieszkasz w tych przykładowych Czechach. Wszystko jest trzy razy droższe niż u nas. Straciłeś ubezpieczenie zdrowotne i nie możesz posłać dzieci do szkoły. Pieniądze z oszczędności wydajesz na wynajem mieszkania albo pokoju. Nie wiadomo jak długo zagrożenie w Polsce będzie się utrzymywać. No więc żyjesz w pewnym zawieszeniu. Czy ja bym został w Pradze w takiej sytuacji? Myślę, że nie. Sądzę że pojechałbym na zachód, do kraju, w którym mógłbym liczyć na wyższe zarobki lub wyższe świadczenia socjalne. Ale w Libanie wielu zdecydowało się czekać. Przecież zostawili swoich krewnych, może żonę i dzieci. Może ich bliscy zostali porwani przez Państwo Islamskie (ISIS) i miesiącami ciągną się negocjacje w sprawie okupu.
…to wtedy nie mogą się ruszyć
P. i R. pobrali się w Homs rok temu. R. pracował już od kilku lat w Bejrucie i tydzień po ślubie wyjechał znów do pracy. Dwa dni później bojownicy ISIS porwali w Syrii 220 osób, w tym jego żonę, rodziców i braci. Mogli nam o tym opowiedzieć razem, dzięki temu, że Kościoły syrokatolicki i prawosławny wspólnie podjęły się wykupienia kilku uwięzionych osób. Zapłacili 200 tys. dolarów za P. i jeszcze cztery kobiety. Libańscy znajomi męża objęli ją programem „family sponsorship” – dzięki czemu może przebywać legalnie w Bejrucie. Szukają jednak możliwości wyjazdu, bo spodziewają się dziecka, a pensja R. nie wystarczy na pokrycie wydatków powiększonej rodziny.
W trakcie naszego dwutygodniowego pobytu w Bejrucie poznaliśmy kilka takich historii Syryjczyków z okolic miasta Homs. Większość z nich skarżyła się na to, ze Libańczycy nie chcą ich zatrudniać, mimo odpowiednich kwalifikacji. Przed wyjazdem do Libanu czytaliśmy artykuły o tym, że niechęć wobec uchodźców na ulicach jest widoczna i sytuacja się zaognia. Czy to prawda? Spotkaliśmy Syryjczyków – pracowników zakładu usług poligraficznych, hydraulika, sprzedawcę pieczywa – którzy w dużym stopniu odnaleźli się w rzeczywistości w Bejrucie. Znaleźli pracę, która pozwala im się utrzymać. Mówili, że nie odczuwają dyskryminacji w żadnej formie i są zadowoleni z życia. Być może wrócą do Syrii, kiedy sytuacja się uspokoi. To zupełnie przeciwstawne podejście do tego, które poznaliśmy w naszym tymczasowym domu uchodźców. Tam większość lokatorów nawet nie opuszcza budynku, z obawy przed kontrolą. Rzeczywiście w mieście na głównych drogach zdarzają się wojskowe punkty kontrolne. Czego się boją? Pozwolenie na pobyt wygasa po tygodniu, a jego przedłużenie to kolejny wydatek. Za brak dokumentów grozi areszt i deportacja do Syrii. Dla mężczyzn oznaczałoby to natychmiastowe wcielenie do wojska.
Właściwie trudno mi sobie wyobrazić, jak niektórzy z nich przetrwali rok czy półtora roku w takim marazmie. Tym bardziej że nie wyglądają na zblazowanych. Wyglądają zupełnie normalnie, a jednak ich życie jest spowolnione, zbudowane na mieszance zdenerwowania, ekscytacji i oczekiwania – nie wiadomo jak długo - na odpowiedź z ambasady w sprawie ich wniosku. Niektórzy z nich otrzymali już obietnicę wyjazdu do Kanady i czekają jedynie na ostateczne potwierdzenie terminu wylotu. „Jedynie” trwa już dwa miesiące. Kiedy pytaliśmy o to, jak moglibyśmy ich wesprzeć, wszyscy wskazywali na obniżenie czynszu. Chociaż skarżą się też na brak dostępu do opieki zdrowotnej i edukacji dla dzieci, nie widzą potrzeby inwestowania w przejściowe miejsce pobytu. Cena 200 dolarów za salę i media na miesiąc, ustanowiona dwa lata temu przez patriarchę, jest 1/2–1/3 cen rynkowych, ale dla nich to wciąż zbyt wiele. Wiemy, że próbowali i nadal próbują znaleźć zatrudnienie.
Stan: wojenny
Gdzie leży prawda? Zapewne gdzieś pośrodku. To zupełnie naturalne, że kiedy przyjeżdżają do nas obcokrajowcy w dużych ilościach, cieszymy się że spadną ceny usług, a jednocześnie obawiamy się, że zabraknie pracy dla naszych rodaków. Boimy się też różnic obyczajowych. Raz ekspedientka w sklepie spożywczym zagadnęła nas, czy jesteśmy z Niemiec. Gdy dowiedziała się, że jesteśmy Polakami, spytała, czy są u nas Syryjczycy. Powiedzieliśmy że w zasadzie to nie, tylko kilkadziesiąt rodzin. "- Za kilka lat z tych kilkudziesięciu rodzin zrobi się ich tysiące" – ostrzegła nas korzystając z okazji.
W tym wszystkim ważna jest też płaszczyzna religijna. W Syrii i Libanie w dużo większym stopniu niż w Polsce wierni odczuwają przynależność do swojego Kościoła, a jednocześnie niechęć do muzułmanów, którzy według nich korzystają z tego, że są w większości i dyskryminują chrześcijan, a także wywierają presję, która jest na granicy legalności. Tego nie mieliśmy okazji ani razu zaobserwować. Słyszeliśmy także opinie jakoby ONZ nie przyznawała statusu uchodźców chrześcijanom i faworyzowała muzułmanów w udzielaniu pomocy humanitarnej. Także papież Franciszek został przez dwóch naszych rozmówców oceniony jako „bezużyteczny”, ponieważ wykonuje gesty sympatii w stronę muzułmanów, zamiast chronić swoich wiernych.
Usłyszane historie z Syrii pozwoliły mi na bliższy, bardziej emocjonalny kontakt z rodzinami przebywającymi w budynku dawnej szkoły. Wszyscy mówili, że kochają Syrię, że to było wspaniałe państwo, które dawało im wszystko, czego potrzebowali. Ale ta Syria już nie istnieje. Nie chcą wracać do zdewastowanego kraju. Chcą już teraz dobrych warunków rozwoju dla swoich dzieci. Sądzą, że odbudowa zniszczeń wojennych w miastach – ale też w sercach i umysłach ludzi – zajmie kilkanaście lat. Kiedy patrzę na Europę, myślę, że naprawa takich zniszczeń zajmuje dobrych kilka pokoleń.
Nasi rozmówcy, w obawie przed ewentualnym odwetem, prosili o nieujawnianie ich imion.
sierpień 2016