Gdy piszę te słowa, to przed nami jeszcze obchody rocznicy powstania „Solidarności”. I znów, jestem pewien, okazja do wspólnego fetowania wolnościowego zrywu, przerodzi się w festiwal dąsów, oskarżeń i insynuacji serwowanych sobie wzajemnie przez „ludzi Solidarności”. Będzie licytacja na patriotyzm, na wierność zasadom i wzajemne wytykanie sobie zdrad i wszystkiego najgorszego.
Chwilę potem – obchody II wojny światowej i sowieckiej inwazji z 17 września. Czy będą przeżywane w aurze wspólnej zadumy nad Polski losem czy też w atmosferze politycznych gierek? Przebiegną w spokoju i z myślą o tych, którzy IV rozbiór Polski przypłacili życiem, zesłaniem, latami poniewierki czy też zwycięży jazgot wzniecany z myślą o zdobyciu kilku punktów poparcia w najbliższym sondażu?
A może na wyrost są to pytania, może nieuzasadnione to wątpliwości? Wątpię, niestety. Pamiętam przecież jak było w latach ubiegłych. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Zgadzam się: oczywiście powinno, wszak dopiero co gościliśmy papieża Franciszka. Panowało powszechne poruszenie, radość, entuzjazm nawet. Wyrażany przez media, polityków i tak zwanych zwykłych ludzi. Wzruszały się także tzw. tygodniki opinii (ale, nawiasem mówiąc: czyjej opinii? Ja, dajmy na to, czuję się coraz bardziej medialnie bezdomny; czy Państwo też tak macie?). Zapanowało powszechne przekonanie, że teraz, po wizycie Franciszka, to już na pewno nie będzie tak jak było, że media poskromią ferwor w odsądzaniu politycznych adwersarzy od czci i wiary, że publicyści zniuansują nieco smak swoich potraw (och, jakże nieznośnie monotonna jest ta ich maniera, by wszystko przyprawiać na ostro).
Trzeźwieliśmy szybko. I, żeby było śmieszniej (śmiech to przez łzy, panowie i panie) – już na tle Franciszka, a raczej wokół jego wizyty w Polsce. Jeszcze nim wyjechał, rozpoczęto pożałowania godne publicystyczne wygibasy mające dowodzić jednoznacznego papieskiego poparcia dla jednego (mojego) plemienia przeciwko plemieniu innemu (twojemu, oczywiście). Tak, jakby papież przyjechał tu po to, by rozwiązywać nasze wojenki o demokrację, uchodźców, Trybunał Konstytucyjny. Albo jakby jego misją w Polsce miało być jednoznaczne wsparcie którejś z wewnątrzkościelnych „opcji” kosztem wszelkich innych. Śmiechu warte (już bez łez). Nie było więc szerokiej rozmowy o Franciszku; nie zastanawialiśmy się nad tym, co możemy WSPÓLNIE zrobić, by jego słowa przyniosły nam konkretne owoce. Raczej wykorzystaliśmy jego pielgrzymkę do utwierdzenia się w przekonaniu, że moja prawda jest, oczywiście, mojsza.
Tak, nie mam wątpliwości, w jakim duchu będziemy obchodzić nadchodzące rocznice. A utwierdziłem się w tym także po przejrzeniu najnowszego kompletu „tygodników opinii”. Co sprawia, że nie potrafimy ze sobą rozmawiać? Co powoduje, że zamiast z całych sił dbać o wspólną przyszłość, wzmacniając dobrobyt, edukację, kulturę i jakość demokracji, wolimy uprawiać nasz sport narodowy, czyli skakać sobie do gardeł na medialną komendę? Dlaczego naród, który – nawet po „świecku” patrząc – cudem odzyskał wolność, zupełnie tego cudu zdaje się nie doceniać? Dlaczego tak łatwo daje się podzielić wobec spraw często trzeciorzędnych, tocząc jałowe spory w aurze wzajemnej pogardy i nienawiści, zamiast – także z szacunku wobec wszystkich znanych i nieznanych bohaterów naszej wolności – zastanawiać się nad kwestiami najważniejszymi dla naszego bytu, dziś i jutro?
Czasami myślę, a myśl to straszna, że otrzeźwić mógłby nas jedynie jakiś wspólny niepokój o los państwa, jakieś powszechne poczucie nadciągającego zagrożenia. Być może dopiero wtedy potrafilibyśmy wspólnie rozmawiać, planować, budować. Tak, miewam takie myśli. Towarzyszy im zawsze gorzki dwuwers z Miłosza:
„Najczystszy z narodów ziemi gdy osądza je światło błyskawic,/
Bezmyślny a przebiegły w trudzie zwykłego dnia" (Naród 1945).