Miasteczko zasypia. Ktoś w sypialni układa ubrania w szafie, inny rzuca koszulę na krzesło; ktoś ociąga się z powrotem z wieczornej randki; ktoś znów nie może zasnąć w natłoku myśli; inny oddaje się wspomnieniom w pokoju z dzieciństwa, do którego wrócił na wakacje.
Wrogi pomruk. Wstrząs. Uderzenie. Zawał.
Ciemność. Pył. Ból. Koniec.
Ziemia. Matka
Ziemia przypomina o sobie w tak okrutny sposób. Ta, którą kochamy, podziwiamy, zachwycamy się. Nawet to, co tak piękne i bliskie, potrafi zadać najmocniejszy cios. Nawet, to, co jest synonimem pełni bezpieczeństwa – dom, potrafi odebrać życie. W okamgnieniu znikają wspomnienia, dają poczucie sensu istnienia, trudu wychowania kolejnych pokoleń czy marzenia o jutrzejszej wycieczce, pierwszej wspólnej od miesięcy porannej filiżance kawy, wypitej z żoną na tarasie z widokiem na góry. Kiedy je przemierzam, zastanawiam się, dlaczego dotąd tu nie byłam. Jest tak pięknie, nieprzyzwoicie kusząco. Sierpniowe słońce oświetla połacie lasów udekorowanych na szczytach borgami, małymi średniowiecznymi miasteczkami z kamienia. Zaledwie kilka godzin po wielkim tąpnięciu o sile 6 stopni w skali Richtera, przesiadam się z samochodu do małego busa, a potem z kamerą, statywem, komputerem, bateriami i mikrofonem jeszcze dwa kilometry wspinam się pieszo pod górę. Z tej strony miasteczka to jedyna droga do Amatrice. Prawie sielsko, gdyby nie ten niespokojny ruch setek strażaków, policjantów, lekarzy, wolontariuszy. Wąską drogę blokują pojazdy z ciężkim sprzętem do odgruzowywania. To, co za chwilę stanie przed oczyma na górze, zwiastuje kaleki budynek miejscowego szpitala. Cały w popękanym tynku, jakby chciał zrzucić z siebie wspomnienie minionej nocy. Przy każdym mocniejszym wstrząsie (te słabsze pojawiają się co kilka minut) budynek rzuca wielkimi jego odłamkami. Mimowolnie omijam fasadę jak najdalej od niej, zbliżając się jednak do mogącej osunąć się w czasie wstrząsów skarpy.
Stąpać
Kiedy ziemia się trzęsie, w ułamku sekundy musisz wybierać, gdzie jest bezpieczniej. Następnego dnia, kiedy już miasteczko stanie się dla postronnych niedostępne, dla lepszego wizyjnego efektu podczas relacji na telewizyjnej antenie, stanę właśnie przy tym okaleczonym gmachu, grożącym zawaleniem. Narażę się podczas „wejścia na żywo” na reprymendę doświadczonego strażaka i retoryczne pytanie, czy życie mi niemiłe. Jak to niemiłe? Przecież przed godziną mogłam zginąć – to był drugi tak silny wstrząs wtórny. Stałam u progu starówki, kiedy ziemia zadrżała z siłą 4,4 stopnia. Tylko 4 sekundy i aż 4. Nawet największy rozsądek nie uratował przed pogrzebaniem żywcem tych, którzy tej nocy chowali się instynktownie pod łóżkiem, pod stołem, pod łukiem stropu. Z jaką perfidią natura wybierała sobie ofiary, zobaczę za chwilę, bo oto staje przede mną teatr tych wydarzeń. Amatrice od strony „sality”, czyli stromego podjazdu do miasta. Sterta gruzu. Usypano ją w taki sposób, aby można było domyślić się: tu stał dom i tu, i... chyba tu. Między tymi pagórkami gruzów, na wpół zniszczone nowsze albo te o lepszej konstrukcji budynki. Najstarsze mają po trzysta, pięćset lat. Ech, mieć mały apartament w takim średniowiecznym borgo to marzenie wielu. Niektórym marzenia się ziściły: przyjeżdżali tu na weekendy, na wakacje. Tak jak para Brytyjczyków. Lubili zapraszać znajomych do swojego raju na pograniczu trzech włoskich prowincji: Lacjum, Umbrii i Marche. Teraz też tak było. Sami zginęli, znajomi uciekli przed najgorszym. Zapłacili najgorszą z możliwych cen za kilka dni przyjemności w Belpaese, pięknym kraju, jak swoją ojczyznę określają Włosi. W trzęsieniu ziemi zginął ich czternastoletni syn. Iluż synów, córek, mężów i żon, ileż dzieci (tak dzieci było tu wyjątkowo dużo, bo to wakacje) czeka na ratunek? Dlaczego tu taki chaos? Dlaczego tak głośno? Przecież ich wołania nikt nie usłyszy! Miotam się z myślami, szykując się do kolejnego „wejścia” – telewizyjnej relacji na żywo.
Brawa dla ocalonych
Pierwsze zetknięcie z miastem kilka godzin po trzęsieniu ziemi poraża. Ale potem jest jeszcze gorzej, bo dostrzegasz teatr życia, które nagle zgasło. Na placyku, gdzie stoi kilkanaście kamer, widzisz kolorową zjeżdżalnię, huśtawkę, na którą być może przychodziła siostra małej Giorgii – bohaterki mediów, wydobytej z gruzów przez ratowników siedemnaście godzin po trzęsieniu ziemi. Strażak niósł Giorgię do karetki troskliwie, z miłością – jak własną córkę. Przy oklaskach wszystkich obecnych, tylko tak mogących wyrazić swoją wdzięczność dla ciężkiej pracy ponad pięciu tysięcy strażaków i wolontariuszy obrony cywilnej, alpinistów, speleologów... To także wyraz uznania dla samej Giorgii, jakby chcieli powiedzieć: „No, mała, udało ci się!”. Włosi tak wyrażają radość, aprobatę szacunek, nawet na pogrzebach klaszczą. 10-letniej Giorgii udało się, jej siostra nigdy już ze swojego pokoju sama nie wyjdzie. Pokorny ojciec, na oko trzydziestokilkulatek powie kilka godzin później, że ktoś nad nim czuwa i jest mu wdzięczny, że ocalił mu, chociaż jedną córkę, inni przecież stracili wszystkich. Przyszło im przeżyć własne dzieci. Będzie trzymał się dzielnie do czasu, gdy uklęknie nad białą trumienką i... zapłacze.
„Ciszaaaa!” – uspokaja strażak niezdyscyplinowanych, wciąż mówiących do kamer, pytających służby o informacje dziennikarzy. „Cisza, trafiliśmy na kogoś!”. W wąskiej uliczce, która prawdziwą uliczką była kiedyś, pochylają się nad stertą kamieni, obok całkiem dobrze zachowanej ściany sąsiedniego budynku i wołają: „Ilu was tam jest, jakie macie obrażenia, słyszycie nas?”. Jak na oddziale ratunkowym, pędzi na miejsce mały wozik z niezwykle mocnymi światłami. Jego operator celuje w jedno miejsce – ratownicy za nim gołymi rękami zaczną odsuwać sterty kamieni i betonu, muszą ocenić sytuację. Każda pomyłka grozi zawaleniem się tego, co może podtrzymywać resztę, dając pogrzebanym w gruzach możliwość przetrwania. Jeśli gruzowisko jest stabilne i wokół zasypanego wytworzyła się pustka powietrzna, ma szanse przetrwać. Jeśli jest silny i zdrowy, to uda się mu to bez wody i jedzenia nawet przez tydzień – zarzekają się specjaliści. Były już takie przypadki. Rzadkie, ale były. Zanim ratownik wślizgnie się, ryzykując życiem po zasypanego, usuwa się z góry wszystkie cięższe głazy. Zatem operacja, której jesteśmy świadkami, potrwać może jeszcze kilka godzin. Ale jest nadzieja. Jest radość. Morale rosną - ratowników i... dziennikarzy. To nieprawda, że dobrą wiadomością jest zła wiadomość. Chcemy, wszyscy tu na miejscu, przekazywać w świat informacje o dzielnych ratownikach i setkach uratowanych. „Niewielkie na to szanse w tej starej części miasteczka” – mówi mi kilkadziesiąt godzin później ratownik medyczny. „Dlaczego?” – pytam. „Te stare domy, zbudowane z kamienia i zwietrzałej już zaprawy, ze słabymi drewnianymi stropami, kiedy się walą, to przysypują doszczętnie wszystko – nie tylko nie zostawiają tej potrzebnej do przetrwania pustki powietrznej, ale i tworzą rodzaj gęstego pyłu”.
Pył
„Pokrywa wszystko, ale i dostaje się do płuc – to nim się oddycha. Jeśli nawet kogoś nie zabije samo uderzenie, to pył go zadusi” – mówi ratownik. „Udzielałem pomocy dziewczynie wydobytej z takiego miejsca – dodaje – nie tylko jej ciało było całe w pyle, ale kiedy kaszlała, to kaszlała takim pyłem. Nie mogłem w to uwierzyć, co widzę”. Mijają kolejne godziny. Doskonale zorganizowana operacja toczy się wokół mnie na przestrzeni kilkuset metrów kwadratowych. Obok placyku zabaw, żeby dostać się dalej – bo przecież tam też są domy i ludzie, którzy czekają na pomoc – stoi samochód. Nowy, dobrej marki – może jeden z kilku w rodzinie, może ten jedyny, wymarzony, na kredyt. Wszak to niebogate okolice, choć samo Amatrice, zwłaszcza latem, to kurort. „Odsunąć sięęęęęę!” – krzyczy ktoś na żądnych dobrych ujęć fotografów. Zaraz potem uzbrojony w gąsienice i wielkie chwytaki dźwig usuwa zaparkowany tu minionego wieczora pojazd. Jak wielki dinozaur odrzuca go gdzieś na bok i brnie do zwalonej w trzech czwartych, niestabilnej ściany kilkupiętrowego domu. Trzeba ją zwalić, by móc dostać się dalej. Widzę, jak jednym ruchem odbiera życie pięknie ubranemu w firanki i kolorowe kwiaty oknu, potem drugiemu... Niebezpieczeństwo zaniechane. Teraz „bob cat”, mała koparka odsuwa to, co runęło. Trzeba oczyścić teren ratownikom i psom. Przez całą noc i potem jeszcze dzień i kolejną noc do Amatrice i pobliskich miejscowości będą dojeżdżać wielkie ciężarówki z takim dającym nadzieję na ratunek sprzętem. A ja o kilkadziesiąt metrów dalej przyglądam się pracy różnych służb. Młodzi i nieco starsi strażacy i inni specjaliści małymi grupkami wchodzą do czerwonej strefy. Ta czerwona strefa to miejsce, gdzie znajdują się ruiny budynków. Ruch tu jak w ulu. Niezwykle dobrze zorganizowany. Ci rozleniwieni na co dzień Włosi w takich przypadkach organizują się doskonale. Każdy wie, co ma robić, a duch altruizmu rośnie w sposób nadzwyczajny. W tych młodych twarzach widzę twarze moich synów i jeszcze bardziej ściska mnie w gardle. Trzeba odrzuć sentymenty. Robię to instynktownie, bo trzeba nadawać, informować świat o tragedii. Po co? Nie dla sensacji, po to, by pomogli – zwykli ludzie – darami, gestami solidarności; ci mniej zwyczajni, nawet jeśli kieruje nimi chęć zrobienia kariery na tragedii, to i tak w efekcie coś dobrego ofiarom i ich rodzinom może przynieść, dzięki informacji, która popłynie w świat. Póki temat jest na czołówkach gazet, na pierwszym miejscu w telewizji i internecie, póty płynie pomoc. Tak bardzo potrzebna. Kilkadziesiąt godzin później dowiem się o uruchomieniu specjalnych funduszy przez włoski rząd, o milionie euro od włoskich biskupów i o wielu innych inicjatywach „na rzecz”. Wracając tego wieczoru z Amatrice, spotykam grupę młodziutkich polskich alpinistów, wyszkolonych medycznie, którzy przerywają urlop w Alpach i spieszą z pomocą. Kilka dni później przeczytam o dzielnym siedemnastolatku z Rzymu, który w Amatrice był na wakacjach – trzęsienie ziemi zastało go w bezpiecznym miejscu – w miejskim parku. Pobiegł do rodzinnego domu, wyniósł z gruzów babcię, a potem jeszcze kilkanaście innych osób. Tymczasem już w świetle jupiterów, obserwuję twarze ratowników, którzy wracają z ruin. Te twarze mówią więcej, niż jest w stanie wyrazić jakiekolwiek słowo. Są zmęczeni, przytłoczeni ogromem tragedii... Wrócą tu za kilka godzin. Na ten czas zastąpią ich inni.
Twarze mówią najwięcej
Uratowani chodzą jak widma koło ruin. Nie widać płaczu. To zaskakuje najbardziej. Na jednych twarzach rezygnacja, na innych nadzieja, że może jeszcze znajdą się żywi, na innych jakaś wielka pokora. Twarze czasem wydawałoby się bez wyrazu. Już od następnego dnia ulokowani w namiotach obrony cywilnej i włoskiego MSW, objęci fachową opieką, ci, dla których los przewidział życie, zaczynają wracać do miasta. Chcą zobaczyć swoje domy, czy z nich coś pozostało, chcą spotkać kogoś znajomego, dowiedzieć, kto przeżył. Chcą wreszcie móc uratować, co jeszcze jest do uratowania. Wiedzą o „szakalach”, tych, którzy pojawiają się w takich miejscach, by... kraść. Trzy dni po tragedii odnotuje się już kilkadziesiąt takich przypadków. Uratowani o meblach nie myślą, raczej o czymś na siebie – wszak śmiercionośny wstrząs nastąpił przed świtem, kiedy jeszcze spali. Wybiegli, więc w tym, co mieli na sobie. Monika, Polka, która mieszka w Amatrice od pięciu lat, mówi, że uratowała się z mężem i czteroletnim synkiem. Wychodzili przez balkon z pierwszego piętra. Wprost na ulicę, po gruzach domu naprzeciwko. Przez drzwi nie dało się wyjść, bo przesunięcie ścian całkowicie je zaklinowało. „Moim pierwszym odruchem było podbiec do łóżka małego i sprawdzić, czy żyje. Żył! Było zimno, pośpiesznie go więc ubrałam, żeby nie zmarzł i zaraz wybiegliśmy”. Ludzkich historie o tych, co przetrwali, zaczyna krążyć coraz więcej. Media je lubią. Postronni też. Bo to, co stało się w Amatrice, Pescarze del Tronto, Arguacie i Accumoli daje się zrozumieć nad Wisłą, która nie zna trzęsień ziemi, dopiero poprzez takie historie.
Miało być święto
Ludzie potracili wszystko. A przecież to nie miało być tak. To był czas świętowania, wakacji. Druga połowa sierpnia. Mieli biesiadować za trzy dni na Festiwalu Amatriciany – dania pochodzącego stąd, dziś znanego na całym świecie. Przyjechali do Romy, słynnego hotelu, gdzie podają doskonałą amatricianę. Dziś tych, którzy tam pozostali, nawet nie szukają już psy zdolne wykrywać życie pod gruzami. Dziś zastąpiły je te wyczulone na zapach śmierci. Co się stanie z tymi szczęśliwcami, którzy zachowali najcenniejszy skarb – życie? Którzy dziś śpią pod namiotami bez niczego? Dotacje, kredyty, nowe domy? Zastanawiam się i już wiem, spoglądając na rozgwieżdżone, niemal afrykańskie niebo nad Amatrice. Kamery odjadą – będą wracać do bezimienności...