Logo Przewdonik Katolicki

Wstyd dobrobytu

Monika Białkowska
fot. Francesco Fotia REX Shutterstock

Rozmowa z Jarosławem Mikołajewskim, autorem książek o zburzonej Nursji oraz dramacie uchodźców na Lampedusie





 
„Przecież nie jestem chrześcijaninem. A może to nieprawda? Może przestałem nim być, ale tragedia tego, co najlepsze, pokory Apeninów pomiędzy Asyżem a Norcią jest tym, czego w chrześcijaństwie tak długo szukałem, nie znajdując, aż w końcu znalazłem i byłbym gotowy szukać na nowo wszystkiego, co wyższe ode mnie? (…) I może to wcale nie chrześcijaństwo odrzucam, lecz to, co jest falsyfikatem chrześcijaństwa, bo chrześcijaństwo prawdziwe to krzyże powalone na ludzi powalonych na ich ranne cienie? W tym sensie nie może chrześcijaninem nie być ktoś, kto widzi to, co ja teraz widzę. Nie może też być poganinem”. (Terremoto)


 
Broni się Pan przed tym określeniem, ale opowiadając o zawalonej katedrze w Nursji czy o Lampedusie, staje się Pan prorokiem, który widzi głębiej…
– Jako poeta czyham na wydarzenia, które układają mi się w głowie w przypowieść. Widziałem zawaloną bazylikę św. Benedykta i ludzi modlących się przed fasadą, za którą nic nie ma. Wydało mi się to bardzo wyrazistym znakiem. Bycie poetą to uważne patrzenie na świat, także porażenie obrazem, o którym wiadomo, że coś znaczy, choć ja nie do końca wiem co. I świadomość, że muszę ten obraz złapać, bo to, czego ja nie rozumiem, może coś znaczyć dla innych. Jednym z ludzi, którzy mnie ukształtowali, jest włoski poeta Mario Luzi. W swoim wierszu Auctor Luzi przekonuje, że świat jest otwartą księgą, ale ty musisz pamiętać, że nie wszyscy ją czytają. Nawet jeśli tobie coś wydaje się oczywiste, to nie jest oczywiste dla kogoś innego. Dlatego musisz bez poczucia dumy, bez żadnej próżności uznać, że została ona otwarta tylko tobie, a ty musisz ją opowiedzieć innym, bo ona jest dla wszystkich. Ale jeśli to jest proroctwo, jeśli o to pani chodzi, to cóż.
 

„– Powtarza się często rzecz dziwna. (…) Starsze osoby, zwłaszcza mężczyźni, proszą, byśmy sprawdzili, czy zamknęły okno. Mówimy od razu: zamknął pan, już sprawdziliśmy. Bo okien nie ma. Ani jednego. Ale oni chcą to wiedzieć na pewno. Że zamknęli okno w domu, który już nie istnieje”. (Terremoto)


  
Jak wyglądają Nursja i Amatrice rok po tragedii?
– Nursja wciąż jest odbudowywana. Najpierw trzeba stwierdzić, czy dany budynek nie grozi zawaleniem. Dopóki straż pożarna tego nie potwierdzi, nikomu nie wolno tam wejść. W mieście trwa wzmacnianie i odbudowa. Jednocześnie stawiane są tymczasowe pawilony dla tych, którzy stracili domy. Tej sytuacji towarzyszy poczucie tymczasowości. Nikt nie wie, jak długo przyjdzie mu tam mieszkać. Poza tym taki pawilon to wprawdzie czysty i nowy, ale jednak bardziej dom campingowy niż mieszkalny. Czy w takim miejscu można wychowywać dzieci, powiesić obrazek na ścianie, stworzyć rodzinną bibliotekę, powiedzieć: „to jest mój dom”? Na dodatek te konstrukcje nie przystają do życia ludzi, którzy z natury są pasterzami. Nawet jeśli dostaną miejsce w hotelu nad Adriatykiem, będą mieli poczucie, że nie wolno im odejść, bo co stanie się z ich zwierzętami? One bez nich umrą… Jeszcze większym problemem jest, co zrobić z Amatrice. Jest duże prawdopodobieństwo, że w tym samym miejscu dojdzie do kolejnego trzęsienia ziemi. Ludzie się dziwią i pytają: dlaczego nie odbudowujemy, dlaczego nas nie wpuszczacie do naszego miasta? Nie zdają sobie sprawy, co to znaczy, że miasta nie ma. Nie ma dawnych adresów, jest rozwalona, otwarta ziemia, wszystko się zmieszało. Jak zrekonstruować z tego życie?

„– Kto z nas (…) myślał na co dzień o Amatrice i Nursji? Były sobie, i już. I nagle okazało się, że były w nas bardziej, niż zdawaliśmy sobie z tego sprawę”.
(Terremoto)

 
Nursja była dla Pana ważna, jeszcze zanim zawaliła się jej bazylika.
– Była ważna od lat. Zajmowałem się średniowieczem. Tęskniłem za skupieniem, było dla mnie coś pociągającego w skrajnej samotności. W Nursji szukałem tego źródła. Ale też odstraszała mnie swoim ucywilizowaniem, ugłaskaniem, podobnym nieco do tego, co widzę w Asyżu, gdzie wszystko jest ociosane, oprawione i zapakowane w celofan ze wstążeczką. Zawsze za to interesował mnie pejzaż. Zmysł do miejsc, które sobie obierali, był znakiem głębokiego geniuszu i natchnienia św. Benedykta i św. Franciszka. Przyglądałem się temu, podobało mi się, ale wszystko było jakby obrazem za szybą. I nagle ta szyba pękła. Obrazy zaczęły się sączyć i mnie dotykać. Człowiek w Amatrice prosi strażaka, żeby sprawdził, czy on zamknął okno w swoim domu, którego nie ma. W Nursji ludzie biegną na plac, klękają przed bazyliką i nie widzą, ale ja już widzę, bo kamera mi to pokazuje, że za fasadą nic nie ma. To jest coś, czym jestem głęboko wstrząśnięty. Pojawia się poczucie sensu odartego z dekoracji. Podobnie wstrząśnięty byłem na Lampedusie.

„Usłyszałem, że włoski premier Matteo Renzi polecił ściągnąć na Sycylię z egipskiego wybrzeża statek z siedmiuset ciałami uchodźców z Afryki, i chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o tej decyzji. O akcji tak osobliwej, wytyczającej jaskrawą granicę pomiędzy nimi a nami, w poprzek kultury, która jeszcze do niedawna wydawała się jedną kulturą chrześcijańską i śródziemnomorską, od Lampedusy i Sycylii po Krasnogrudę i Sejny.
(…) Po co ściągnęli wrak? To oczywiste: żeby ci ludzie nie zostali w morzu. Morze nie jest dobrym miejscem pochówku dla tych, którzy sami go sobie nie wybrali na cmentarz. Chcieli ich pochować. A wcześniej pobrać próbki do badania DNA. Na wypadek, gdyby szukali ich bliscy. – Poza tym – powiedział Luca – jesteśmy dziećmi Antygony czy nie?” (Terremoto)

 
Jak pan rozumie ten sens, który się pojawił? Co nim jest?
– Sensem jest braterstwo z drugim człowiekiem. Ale też odkryłem, że Bóg według koncepcji, w której zostałem wychowany i za którą jakoś tęsknię, jest Bogiem, który przychodzi po to, żeby z nami być. I to właśnie owo „bycie z” jest najgłębszym sensem. Zrozumiałem, co znaczy „Ecce homo”. „Oto człowiek” przychodzi bez fanfar. Wśród płaczących w Nursji, wśród tych, którzy zginęli w Amatrice, pomyślałem, że Bóg chce być taki jak człowiek. Żeby dać swoją bliskość, Bóg nie może być w lepszej sytuacji niż człowiek. I jeśli istnieje jakaś powinność moralna w życiu społecznym, to polega ona na tym, żeby się zrównać z tymi, którzy mają najgorzej. Luca Cari to człowiek, który zrobił rzecz, którą należałoby wpisać do annałów XXI wieku. Zorganizował strażaków, którzy podjęli się wyjęcia z wody siedmiuset ciał. Kiedy go poznałem, dostałem przewodnika również na podróż do Nursji, bo i tam Luca prowadził akcję ratunkową. Dzięki niemu zobaczyłem zniszczone miasta i ich kruchość. I zobaczyłem, że jesteśmy skłóceni między sobą o rzeczy drugorzędne, tymczasem przypominać trzeba wartość podstawową, którą w historii zademonstrował Jezus Chrystus, który chce być taki jak my.

„Kiedy mówię o trzęsieniu ziemi w Norcii, niewiele osób kojarzy nazwę z tym, z czym Europejczyk kojarzyć ją powinien: z miejscem narodzenia św. Benedykta i jego siostry, św. Scholastyki. (…) Łudzę się, że tylko dlatego tak słabo przejęliśmy się w Polsce włoską tragedią – bo ludzie nie bardzo kojarzą Norcię z Nursją. A przecież ta informacja jest ważna. Zginęli ludzie – to jedno. Lecz także zatrzęsła się ziemia w centrum świata. Tego świata, który od wieków uznajemy za nasz, wspólny. Za wiążący dla wszystkich, bez względu na wiarę i niewiarę”. (Terremoto)


Myśli Pan, że Nursja nadal jest sercem świata? Nie jesteśmy ostatnimi romantykami z taką wiarą? Jest przecież Nowy Jork, jest Bruksela…
– Nie sądzę, żeby ktokolwiek myślący czy czujący widział w giełdach w Londynie czy Tokio serce świata. Wciąż wydaje mi się, że sercem jest to, co ukształtowało naszą religijną wrażliwość, w czym się wychowywaliśmy i z czym chowamy naszych bliskich. Choćbyśmy odeszli daleko od wiary, nadal żyjemy chrześcijańskimi symbolami, nadal pracujemy z benedyktyńską cierpliwością czy podchodzimy do kogoś z franciszkańską dobrocią. Ludzie wciąż czują, co jest święte. Dlatego trzeba uczciwie zadbać o swoją tożsamość. Jeśli nie wierzę, to też powiedzieć to sobie uczciwie. W godzinie próby nie powtarzać bzdur o tym, że ci, którzy przybywają na Lampedusę, nie wyglądają na wygłodzonych. I nie mówić, że wprawdzie jestem katolikiem, ale nie uważam, że papież ma rację. Chciałbym wrócić do miejsca, w którym była w nas jeszcze najszlachetniejszej próby solidarność międzyludzka.

„Chcę coś powiedzieć, ale nie wiem, czy zrozumiesz. Nie wiem, czy zrozumiesz, że chrzczę ich wszystkich. Tak, chrzczę umarłych. Jednego po drugim. Nie wiem, kim są. Nie mam pojęcia, czy robię dobrze, czy źle. (…) Wielu z tych zmarłych miało na szyi łańcuszek z krzyżykiem, ale krzyżyk trzymali w ustach. Co najmniej trzydziestu włożyło go sobie przed śmiercią do ust. Więc to nie przypadek. Powierzyli się Bogu”. (Wielki przypływ)


Mówi Pan z szacunkiem o Włochach, że najpierw są ludźmi, dopiero potem Włochami. A co z nami?
– Pamiętam nasze rozmowy z cudowną polonistką w liceum. Dla nas było oczywiste, że najpierw jest się człowiekiem, a potem obywatelem jakiegoś kraju. Dziś widać, że kiedy staje się w obronie człowieka jako takiego, można zostać nazwanym antypolskim. To ślepota na to, co jest racją ludzkiego istnienia. Dlatego tak przejął mnie doktor Bartolo, lekarz z Lampedusy. Zaczął pracę po studiach i odkrywał, że każda krew jest czerwona, a wszystkie matki tak samo kochają swoje dzieci. Że człowiek od człowieka praktycznie nie różni się w tym, co jest najistotniejsze. To odkrycie sprawiło, że przestał zadawać ludziom pytania o to, skąd są. Pomaga wszystkim. I wszystkich chrzci. Nie jest to gest ideologiczny: to gest nadmiaru miłości. Jeśli człowiek kocha, to chce dać drugiemu wszystko, co uważa za najlepsze. On ich chrzci, bo to dla niego gest miłosierdzia. Oschłość serca polega na utracie takich odruchów. Kiedy papież Franciszek pojechał na Lampedusę, po powrocie wysłał ocalonym karty telefoniczne. Ludzie dziwili się: karty telefoniczne? Nie lepiej wysłać pieniądze? Ale papież wie, że jak ktoś ruszył z dzieckiem przez morze i wydarzyła się katastrofa, to jego rodzina czeka na informację, czy przeżył, czy dziecko przeżyło. Trzeba więc zadzwonić. Na tym polega praktyczne miłosierdzie. Doktor Bartolo wie, że kiedy ludzie przypływają na łodziach na Lampedusę, dominuje w nich poczucie winy i wstydu, że komuś zawracają głowę. To jest to, co poeta nazywał pukaniem laską ślepego w okna sytych. Dlatego przed leczeniem podchodzi i głaszcze ich po twarzy. Ale kiedy Bartolo był w Polsce, na forum w Krynicy, żaden z naszych polityków nie znalazł czasu, żeby się z nim spotkać. Wszyscy poszli na bankiet.

Na lotnisku w Rzymie spotykam księdza Adama Bonieckiego. – Co – pytam – powiedziałby ksiądz ludziom, którzy przeżyli trzęsienie ziemi? – Nic nie trzeba mówić – odpowiada bez namysłu. – Trzeba z nimi być. (Terremoto)

 
Czy my musimy czekać, aż coś się u nas wydarzy, żeby jak Włosi odkryć sens braterstwa i być przy drugim człowieku?
– W Włoszech znana reżyserka Liliana Cavani powiedziała mi: „Po co się chwalicie swoim sukcesem ekonomicznym, skoro nie chcecie się dzielić?”. Jej w głowie się nie mieści, że zarabia się po coś innego. Według niej człowiek bogaci się po to, żeby oddawać innym, a nie po to, żeby mieć. Nie możemy sobie życzyć, żeby i nam zdarzyło się coś takiego, jak we Włoszech, żebyśmy się obudzili: żeby trzęsła się ziemia, żeby ludzie umierali na naszej granicy. Trzeba tylko wiedzieć, że w momentach szczęścia powinniśmy dbać o braterstwo i solidarność. Każdy człowiek w momencie dobrobytu musi się tego dobrobytu trochę wstydzić: musi być bez przerwy zaniepokojony o kogoś innego.
 
 



Jarosław Mikołajewski
Reporter, pisarz, poeta, italianista, tłumacz, laureat wielu nagród. Autor m.in. książek Terremoto o trzęsieniu ziemi we Włoszech oraz Wielki przypływ o sytuacji uchodźców i Włochów na Lampedusie

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki