Pomaga Pani kobietom, które usunęły ciążę, ale i mężczyznom, którzy do aborcji namawiali.
– Urodziłam się w wielodzietnej, wiejskiej rodzinie. Było nas siedemnaścioro. Otrzymaliśmy tradycyjne katolickie wychowanie, a moi rodzice byli bardzo surowi. Ojciec często mówił: „Ani mi się waż zajść w ciążę przed ślubem, bo przyniesiesz wstyd całej rodzinie. Nie wpuszczę cię wtedy do domu”. Miałam 19 lat, kiedy wyjechałam z domu do Londynu. Odkryłam wolność, której dotąd nie znałam. Zaczęłam pić i zmieniać partnerów. Życie jak ze snu, bez żadnej odpowiedzialności. Wtedy zaszłam w ciążę. Od razu przypomniałam sobie słowa ojca. Myśl, że nie zobaczę braci i sióstr, bardzo mną wstrząsnęła.
Ciąża zagrażała mojemu dotychczasowemu życiu. Pracowałam jako sekretarka, miałam bardzo dobrą pensję, żyłam wygodnie, często wychodziłam na kolacje, zakupy. Ciąża „przeszkadzałaby” temu wszystkiemu. Kiedy zaczęły się poranne nudności, trafiłam do szpitala. Wtedy od jednego z lekarzy po raz pierwszy usłyszałam o przerwaniu ciąży. Nie padło słowo „aborcja”, tylko właśnie „przerwanie ciąży”. Bardzo mi to wtedy odpowiadało, bo rodzice o niczym się nie dowiedzą, a ja będę dalej mogła żyć tak jak dotąd – tak wtedy myślałam.
Czy słyszała Pani wcześniej o aborcji i wiedziała, na czym ona polega?
– Nie miałam pojęcia, co znaczy to słowo. Lekarz nawet nie wspomniał o dziecku, które się we mnie rozwijało. Ja też nie byłam tego świadoma. Wiedziałam natomiast, że mam „problem”, który przeszkadza mi w życiu. Następnego ranka wykonano zabieg. To był bardzo dobry londyński szpital. Wciąż pamiętam twarz anestezjologa, który dawał mi lek nasenny, mówiąc: „Kiedy się obudzisz, wszystko będzie w porządku”.
Ale kiedy się obudziłam, nic nie było w porządku. Krzyczałam. Myślę, że gdzieś w podświadomości zrozumiałam tragedię swojej decyzji. Miałam to w głowie, ale jeszcze nie w sercu. Stałam się inną osobą. Byłam pełna strachu i miałam wrażenie, że wszyscy patrząc na mnie, widzą, co zrobiłam. Na dodatek nie wiedziałam, jak długo byłam w ciąży. Zobaczyłam tylko wielką bliznę pod brzuchem, którą noszę do dziś. Myślę, że to był jakiś piąty, a może i szósty miesiąc, jeśli zdecydowano się na taki właśnie zabieg.
Wymarzone, londyńskie życie, którego Pani tak broniła, nadal miało taką wartość jak wcześniej?
– Praca, wieczorne wyjścia, zakupy. Wszystko mi przypominało to, co niedawno zrobiłam. Przestałam wychodzić z domu w dzień. Wpadłam w depresję. Miałam koszmary, a w nocy budziłam się z krzykiem. Jeden sen powtarzał się prawie co noc: przede mną piękne dziecko, a ja nie mogę go wziąć na ręce, bo cały czas mi się wyślizguje. Zaczęłam pić. Pewnego razu przechodziłam obok sklepu z zabawkami. Weszłam do środka i kupiłam lalkę niemowlę. Kiedy się ją poruszyło – płakała. Nosiłam ją wszędzie ze sobą, nawet z nią spałam. Moja współlokatorka była na mnie wściekła, bo za każdym razem, kiedy się poruszyłam we śnie, rozlegał się płacz dziecka.
Po pewnym czasie poznałam mężczyznę, który zaczął się mną interesować w inny sposób niż pozostali. Niedługo potem poprosił mnie o rękę. Byłam wtedy w fazie negacji, bo był to jedyny sposób, w jaki mogłam poradzić sobie z moimi uczuciami. „Dokonałam aborcji, bo inaczej moja rodzina nie zniosłaby wstydu przed sąsiadami, ja straciłabym pracę, byłam zbyt młoda na dziecko, a ono nie miałoby ojca...” – myślałem. Tę argumentację nieustannie powtarzałam sobie w głowie, budując mur „wyparcia”, który miał mi pomóc.
Czy narzeczony wiedział o Pani tajemnicy?
– Przed ślubem zdecydowałam się mu o niej powiedzieć. Pamiętam, że bardzo to nim wstrząsnęło. Nigdy więcej o tym nie rozmawialiśmy, ale jestem pewna, że świadomość tego, co zrobiłam, zawsze była obecna w naszym związku. Wkrótce zaszłam w ciążę. Wszystko było w porządku, lecz kiedy przyszedł czas porodu, byłam ogromnie spięta. Bardzo cierpiałam, ale po wielu godzinach urodziłam śliczne dziecko. Nie posiadałam się z radości, kiedy patrzyłam na swoją córkę. Ktoś mnie wtedy zapytał: „Czy to pani pierwsze dziecko?”. „Tak” – skłamałam. Depresja się pogłębiła.
Kiedy zaczęła Pani wychodzić z choroby? Co sprawiło, że wyleczyła się Pani z depresji?
– To się stało po tym, jak urodziłam drugą córkę. Niestety, mała zachorowała i zmarła, zanim skończyła dwa lata. Myślałam, że Bóg mnie karze. Tak wtedy funkcjonowałam. Każde trudne doświadczenie przyjmowałam jako „karę Bożą”. Razem z rodziną wróciłam do Irlandii. Zaczęłam się angażować w swojej parafii. Myślałam, że jeśli będę robiła dobre rzeczy, Bóg będzie wobec mnie dobry. Byłam pewna, że proboszcz wyrzuciłby mnie, gdyby znał moją tajemnicę. Poznałam kobietę, która wciąż chwaliła to, co robiłam, a ja myślałam tylko: gdybyś wiedziała, co zrobiłam... Pewnego wieczoru postanowiłam powiedzieć jej prawdę. Zamknęłam oczy i wyrzuciłam to z siebie. Myślałam, że kiedy je otworzę, zobaczę jej spojrzenie pełne osądu. A była to jedyna przyjaciółka, którą miałam w tym czasie. Kiedy więc popatrzyłam na nią ze strachem, zobaczyłam, jak płacze. Przytuliła mnie i powiedziała: „Nie odrzucaj swojego cierpienia, pozwól je Bogu wykorzystać”.
Czy to właśnie wtedy nastąpił przełom w Pani życiu?
– To był koniec mojej izolacji. Obok mnie stała osoba, która wiedziała, co zrobiłam, i dalej mnie akceptowała, kochała! Kiedy patrzyłam w jej oczy, widziałam Jezusa, miłość i współczucie. Wszystko się zmieniło. Zaprosiła mnie, abym swoją historią podzieliła się na spotkaniach modlitewnych w parafii. Początkowo mówiłam anonimowo, ale z czasem zdobyłam się na odwagę, aby otwarcie opowiadać o swoim doświadczeniu na coraz liczniejszych spotkaniach. Zaczęłam pracować w centrum kryzysowym dla kobiet w ciąży. Tak minęło pierwszych pięć lat. Przychodziły do mnie kobiety, zdecydowane na aborcję, a ja z nimi rozmawiałam. Moją największą bronią było moje doświadczenie. Chwała Bogu, dzięki temu udało nam się uratować wiele dzieci.
Po pewnym czasie zrozumiałam, że Bóg powołuje mnie do pracy z matkami, które przeszły przez piekło aborcji. Wiele z nich było przekonanych, że popełniło grzech nie do wybaczenia. Wtedy sama rozpoczęłam intensywniejsze duchowe życie i doświadczyłam, że Bóg mi naprawdę wybaczył. Bez względu na to, co zrobiłam, On mnie uwolnił od winy za mój grzech. W Dzienniczku św. Faustyny Kowalskiej jest zdanie, że Jezus bardziej cierpi z powodu braku wiary w Jego miłosierdzie niż z powodu samego grzechu. I to stało się to moim przesłaniem do tych wszystkich kobiet.
To wówczas zaangażowała się Pani w pracę w organizacji Rachel's Vineyard?
– Tak. Kiedy o niej usłyszałam, byłam pewna, że to miejsce, do którego wzywa mnie Bóg. Mówimy o organizacji, która przygotowuje seminaria dla kobiet i mężczyzn dotkniętych aborcją. Te seminaria to okazja do przerwania milczenia i otwartej rozmowy o tym, co ich męczy. Podczas spotkań przywołujemy także abortowane dzieci, okryte dotąd cieniem tajemnicy. Nadajemy im imiona, przyjmujemy jako realnych członków rodziny. Często żegnamy się z nimi, ponieważ nie doświadczyły pogrzebu. Mama może napisać wtedy list do swojego dziecka. Mówimy o naszych odczuciach, analizujemy poczucie winy, żal, depresję – wszystkie stany, które mogły się pojawić w życiu kobiety po dokonanej aborcji.
Jednym z ćwiczeń, które nam w tym pomaga, jest „żywa Ewangelia” (Living scripture), pewnego rodzaju psychodrama, w której ożywiamy biblijne wydarzenia. Najpierw czytamy teksty, później w ciszy modlimy się nimi, a na koniec stawiamy pytania uczestnikom, którzy próbują poprzez swoje emocje odnaleźć się w prezentowanych historiach.
Które to części Ewangelii?
– To między innymi historia o kobiecie złapanej na zdradzie. Bardzo wielu uczestników odnajduje się w tej historii. Albo na przykład scena z niewidomym żebrakiem, który siedzi przy drodze, którą przechodzi Jezus i woła „Jezusie Synu Dawida, zmiłuj się nade mną!”. To my jesteśmy tymi ślepcami i wołamy do Boga o miłosierdzie i przebaczenie grzechu aborcji. „Ożywiamy” też tę scenę, w której Jezus wskrzesza Łazarza. Pytamy uczestników, w jaki sposób grzech związał ich ciała. Niektórzy mówią, że byli zaślepieni kłamstwami, które im serwowano, inni, że ich serce zostało zranione. Wtedy zawijamy ich ręce i głowy w bandaże, aby w ten sposób oznaczyć miejsca, w których kryją się te niewidzialne rany. A potem, tak jak Marta i Maria, prosimy Jezusa, aby nas uwolnił. Kapłan obecny wśród nas wzywa taką osobę do wyznania wiary w Chrystusa i w Jego imię zdejmuje bandaże. Widziałam setki razy, w jak niewiarygodny sposób ludzie dostępują uwolnienia w tym momencie.
Bardzo często słyszymy, że poczucie winy z powodu aborcji ma podtekst religijny lub kulturowy.
– O tak. Wiele razy rozmawiałam z dziennikarzami, którzy mi zarzucali: „Jest pani Irlandką i katoliczką, stąd ma pani poczucie winy z powodu aborcji”. Byłam w Libanie, Korei Południowej, na Węgrzech i w RPA. Spotkałam tam ludzi wierzących i ateistów, katolików, protestantów oraz wyznawców innych religii. Ich łzy zawsze wyglądały tak samo. To nie jest kwestia katolickości. W przypadku aborcji mówimy o czysto ludzkim i zdrowo rozumowym nakazie: nie wolno zabijać dzieci w ciele matki. Zabijając te dzieci, zabija się także część matki. To nie ma związku z religią.
Czy to oznacza, że w seminariach organizowanych przez Rachel's Vineyard uczestniczą także osoby niewierzące?
– Oczywiście. Od początku jednak zaznaczam, że seminaria są podbudowane wiarą katolicką, choć nikt z uczestników nie jest do niczego zmuszany. Osoby różnych wyznań mające te same doświadczenia mogą nawzajem sobie służyć pomocą. Dostaję sygnały, że wielu z nich seminaria bardzo pomogły. Kobiety myślą, że zrobiły coś niemożliwego do naprawienia, tak jakby nie było dla nich nadziei. Pragniemy im zwrócić tę nadzieję. Mówię im, popatrzcie na mnie, tak jak wy dokonałam aborcji, ale Pan uzdrowił moje serce. Bóg mi wybaczył i moje dziecko też mi wybaczyło, a ja wierzę, że spotkam się z nim w niebie. Dodaję im odwagi i radzę, aby mimo tego wszystkiego, co doświadczyły, uwierzyły, że ich nienarodzone dzieci są im wdzięczne za życie wieczne w niebie. Bóg potrafi czynić cuda z naszych upadków. Może nas uczynić lepszymi ludźmi właśnie dzięki naszym grzechom. Poznałam ludzi, którzy się całkowicie zmienili. Na Malcie spotkałam lekarza, który wykonał 12 tys. zabiegów, a teraz walczy przeciw aborcji. Kościół to szpital dla grzeszników, a nie hotel dla świętych. Boże miłosierdzie jest większe od czegokolwiek.
W seminariach, które Pani organizuje, zawsze bierze udział kapłan. Jak na to reagują uczestnicy tych spotkań?
– Wiele uczestniczek dowiadując się o tym, odczuwa strach. Są kobiety, które nie chcą widzieć tam mężczyzn w ogóle. Na jedno z naszych spotkań przyszła kobieta chorująca na anoreksję. Pierwsze, co usłyszałam to: „Mam nadzieję, że nie będzie tu żadnego mężczyzny”. Był kapłan, a ona jednak przyszła. Kiedy zobaczyła księdza, wyglądała strasznie. Jednak wytrwała do końca weekendu i zrozumiała, że ani ksiądz, ani Kościół jej nie osądzają. To my osądzamy samych siebie. Na rekolekcje przyjeżdżają ludzie, którzy duchowo są w różnych miejscach. Łączy ich jedno: doświadczenie bólu. Te kobiety, które mają problem z mężczyznami, po raz pierwszy mają okazję usłyszeć, jak problem aborcji wygląda z męskiej perspektywy i jak wielki ma wpływ także na nich.
Niedawno jeden z uczestników zapytał mnie, czy na spotkaniu będzie ksiądz. Powiedział, że 30 lat nie był w kościele i że nie znosi tego, że Kościół go osądza, ale jednak przyjechał. Po seminarium wysłał mi e-maila, że przeprowadził z żoną taką rozmowę, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył. Wrócił do Kościoła i sakramentów. „Wszystko, co dotąd słyszałem o Kościele, to było zwykłe kłamstwo” – napisał. Na tych spotkaniach naprawdę dzieją się cuda. To nasze zadanie w Rachel's Vineyard: dopuścić Boga, żeby robił swoje, i Mu nie przeszkadzać.
Czy w ciągu tych 13 lat pracy w Rachel’s Vineyard nie miała Pani momentów zwątpienia?
– Musielibyście mnie zobaczyć na początku mojej pracy: strach, brak pewności siebie, paznokcie obgryzione do krwi, ogromny wstyd, kiedy stawałam się centrum uwagi innych. Ale Jezus mnie ze wszystkiego uwolnił i dlatego tak bardzo Go kocham.
Często mówię: gdyby Jezus dziś przyszedł do nas, gdzie moglibyśmy Go znaleźć? W rezydencji biskupa, w Rzymie obok papieża? Nie, raczej na ulicy obok uzależnionych, samotnych czy bezdomnych. Pełen miłości i miłosierdzia, które są większe od naszych słabości.
Tłum. Barbara Andrijanić
Bernadette Goulding
Jest szefową irlandzkiej organizacji Rachel's Vineyard, która pomaga osobom z syndromem poaborcyjnym. Matka trójki dzieci oraz babcia dziesięciorga wnucząt z miasta Cork. Organizuje i prowadzi seminaria w Irlandii oraz poza jej granicami już od 2003 r. Spotyka się na nich najczęściej z kobietami, ale i z mężczyznami, którzy do aborcji namawiali, a teraz walczą z poczuciem winy, depresją, napadami paniki i innymi schorzeniami. Na spotkaniach łączy się elementy duchowe z psychologią, pomagając w ten sposób uczestnikom w podzieleniu się i uzewnętrznieniu swoich uczuć, aby mogli dalej żyć już w poczuciu wolności i przebaczenia.