Problem w tym, że w ostatnich tygodniach Kreml robił wszystko, by zmusić zachodnie media i ekspertów do szukania analogii pomiędzy „dzisiaj” a sierpniem 2008 r., kiedy to w dniu otwarcia pekińskiej letniej olimpiady Rosja skutecznie zaatakowała Gruzję. Tym razem zaczęło się od krymskiej prowokacji, czyli domniemanej próby wkroczenia na półwysep „ukraińskich dywersantów” w nocy z 6 na 7 sierpnia. Część ekspertów uznała wówczas, że Putin, oskarżając władze w Kijowie o działania terrorystyczne, szuka pretekstu do ataku na Donbas. Ostatecznie epizod zakończył się rosyjskim werbalnym atakiem propagandowym. Co prawda ciężkiego kalibru, bo mowa była nawet o zerwaniu stosunków dyplomatycznych z Ukrainą.
Epizod na półwyspie
Co ciekawe, w samej Rosji pojawiły się głosy dowodzące, że cała sprawa to efekt strzelaniny, do jakiej miało dojść pomiędzy pijanymi rosyjskimi żołnierzami (teorię tę może potwierdzać fakt, że incydent nagłośniono dopiero 10 sierpnia, ponieważ przez trzy dni FSB starała się zatuszować kompromitującą awanturę, fingując ukraińską prowokację). Problem w tym, że doniesieniom o „ukraińskim terroryzmie” towarzyszą inne, dużo bardziej niepokojące działania. Sukcesywnie zwiększa się kontyngent stacjonujących na Półwyspie Krymskim wojsk, a w połowie sierpnia Ministerstwo Obrony Narodowej FR poinformowało o rozmieszczeniu na Krymie nowoczesnych systemów rakietowych S-400. Podobnie dzieje się na obszarze tzw. republik ludowych: Donieckiej i Ługańskiej, na wschodzie Ukrainy. Niedawno Specjalna Misja Monitorująca OBWE potwierdziła obecność na kontrolowanych przez prorosyjskich separatystów terenach wyrzutni pocisków rakietowych oraz innych zakazanych mińskimi umowami – zawartymi na Białorusi w 2015 r. przez przywódców Rosji, Ukrainy, Francji i Niemiec – systemów broni. Do starć pomiędzy separatystami i ukraińskimi wojskami dochodzi niemal codziennie. I tak według informacji Kijowa, tylko 18 sierpnia ukraińskie pozycje były atakowane 96 razy.
Sytuacja wygląda poważnie tym bardziej, że dochodzi do tego najbardziej widowiskowa część rosyjskich działań, czyli niemal nieustanne manewry, odbywające się jak Rosja długa i szeroka. Od 25 do 30 lipca w graniczącym z Ukrainą obwodzie wołgogradzkim nowo utworzona Gwardia Narodowa wspólnie z wojskiem przeprowadziła ćwiczenia „Zagrożenie Terrorystyczne na Krymie” (ponad 4,5 tys. żołnierzy i 500 jednostek sprzętu specjalistycznego, w tym helikoptery wojskowe i artyleria). Ich scenariusz przewidywał odparcie „ataku zagranicznych terrorystów na Krym”. Można powiedzieć szkolenia profetyczne, bo tydzień później Moskwa poinformowała o domniemanym ataku na półwysep dokonanym przez ukraińskich dywersantów. W sierpniu z użyciem ostrej amunicji ćwiczyła Flota Bałtycka, przy czym manewry te były zsynchronizowane z ćwiczeniami na Morzu Śródziemnym połączonych flot – Czarnomorskiej i Śródziemnomorskiej.
Rosja ćwiczy nie tylko na własnym terytorium. Na Białorusi właśnie rozpoczęły się wspólne manewry krajów Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (Rosja, Białoruś, Armenia, Kirgistan, Kazachstan i Tadżykistan). Na wrzesień zaplanowano wielkie manewry Kaukaz 2016, a na przełom września i października wspólne rosyjsko-białorusko-serbskie ćwiczenia Słowiańskie Braterstwo 2016. Nieźle jak na państwo borykające się z coraz poważniejszym kryzysem finansowym. Nic więc dziwnego, że część światowych mediów całkiem serio zaczęła pisać o przygotowaniach Putina do III wojny światowej.
I być może właśnie o to chodzi Moskwie.
Cele
Rosja toczy w tej chwili realną wojnę, tyle że nie wojskową, a polityczno-propagandową. Jednym z jej celów jest wywarcie nacisku na Zachód. Przede wszystkim w kwestii Ukrainy.
Władimir Putin ma nadzieję, że odpowiednio postraszone zachodnie społeczeństwa i politycy zmuszą w końcu Kijów do ustępstw w sprawie Donbasu. Chodzi przede wszystkim o wybory w samozwańczych republikach Ługańskiej i Donieckiej oraz zapewnienie tym terytoriom szerokiej autonomii. Moskwa powołuje się przy tym na tzw. Mińsk 2. Jeden z punktów zawartego w lutym 2015 r. porozumienia zobowiązuje bowiem ukraińskie władze do przyjęcia nowelizacji konstytucji, która wprowadzi reformę decentralizacyjną z równoczesnym nadaniem szczególnego statusu „określonym powiatom obwodu donieckiego i ługańskiego”.
Do popisania umów mińskich skłoniły wówczas Ukrainę Francja i Niemcy, teraz rosyjski prezydent najwyraźniej ma nadzieję na „powtórkę z historii”. Znany dziennik „Financial Times” wiąże ostatnie eskalowanie przez Rosjan napięcia przy ukraińskiej granicy ze zbliżającym się szczytem G-20. Spotkanie odbędzie się 4-5 września w Chinach i na jego marginesie ma dojść do rozmów dotyczących zakończenia konfliktu w Donbasie. Według autorów brytyjskiej gazety Moskwa chce na szczycie G-20 wymusić na państwach zachodnich ustępstwa nie tylko w kwestii Ukrainy, ale także złagodzenie sankcji.
Obecne działania Kremla wydają się obliczone nie tylko na rynek zewnętrzny. W końcu września czekają Rosję wybory do Dumy Państwowej. Sytuacja gospodarcza kraju, najdelikatniej mówiąc, nie przedstawia się najlepiej, Rosjanie coraz bardziej odczuwają spadek poziomu życia, a afery korupcyjne i ostatnie czystki w najwyższych kręgach władzy nie zwiększają zaufania do Putina. W tej sytuacji dobrze jest zmobilizować społeczeństwo, pokazując mu zewnętrzne zagrożenie, takie np. jak jakoby planowane przez Kijów zamachy terrorystyczne na Krymie. W momencie gdy Turcja znowu stała się krajem zaprzyjaźnionym, odkurzono ukraińskiego wroga. Być może to tylko zbieg okoliczności, ale do nagłośnienia „krymskiej prowokacji” doszło w dzień po wizycie tureckiego prezydenta w Sankt Petersburgu.
Poczucie zagrożenia
Wszystko jednak wskazuje na to, że na razie i Ukraina i Europa w rosyjski blef nie bardzo uwierzyły. Co prawda ukraińska armia została postawiona w stan gotowości bojowej, a prezydent Poroszenko nie wykluczył mobilizacji i ogłoszenia stanu wojennego, ale jednocześnie doradca ministra obrony Anton Heraszczenko na spotkaniu z dziennikarzami stwierdził, że w najbliższej przyszłości Ukraina nie spodziewa się wojny, czy też ataku ze strony Federacji Rosyjskiej.
Z kolei przywódcy Francji i Niemiec po telefonicznej rozmowie z Putinem, do której doszło 23 sierpnia, przypomnieli „niezmienne stanowisko w sprawie rosyjskiej aneksji Krymu”. Co więcej, tydzień wcześniej komentator niemieckiej gazety „Frankfurter Allgemeine Zeitung” napisał, że „oświadczenia Kremla dotyczące konfliktu na Ukrainie pełne są kłamstw, szyderstwa i drwin”. W tej sytuacji Władimir Putin może mieć problemy z osiągnięciem zamierzonych celów. Czy w zawiązku z tym rosyjski prezydent zdecyduje się na wojnę?
Rosyjski prezydent niejednokrotnie udowodnił, że jest politykiem nieprzewidywalnym i gotowym wiele zaryzykować w obronie własnej pozycji. Tymczasem dymisje wśród najwyższych urzędników mogą świadczyć, że Putin czuje się zagrożony. Starzy „towarzysze broni”, pamiętający Władimira Władimirowicza jako zwykłego oficera KGB czy pracownika petersburskiego merostwa, są zastępowani przez młodych technokratów dla których rosyjski przywódca od zawsze był wszechmocnym prezydentem.
Zachęcić do działania mogłaby także sytuacja międzynarodowa – osłabiona przez kryzys imigracyjny i Brexit Unia Europejska, wojna w Syrii oraz zbliżające się wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych i ich nieprzewidywalne konsekwencje sprawiają, że Zachód skupia się przede wszystkim na własnych problemach. Teoretycznie sierpień był więc najlepszym momentem, by zaatakować Ukrainę. Do ataku jednak nie doszło.
Co powstrzymuje rosyjskiego prezydenta?
Po pierwsze, atak na Donbas pociągnąłby za sobą przedłużenie antyrosyjskich sankcji, które wbrew zapewnieniom Kremla, mocno dobijają się na PKB kraju, a co za tym idzie, na życiu przeciętnego Rosjanina (oblicza się, że straty z powodu sankcji finansowych wynoszą 170 mld dolarów, a straty z powodu niskich cen ropy 400 mld dolarów). Po drugie, jak wykazują sondaże, wojny nie chce społeczeństwo rosyjskie. Po trzecie, działania ostatnich dwóch lat udowodniły, że na Ukrainie trudno byłoby stworzyć prorosyjski, kolaboracyjny rząd. Otwarty atak musiałby więc zakończyć się kosztowną okupacją kraju.
Ekspert od spraw wschodnich, były wiceminister spraw zagranicznych Paweł Kowal stwierdził ostatnio, że na wschodzie Ukrainy mamy do czynienia nie tyle z konfliktem rosyjsko-ukraińskim, ile z wojną zastępczą pomiędzy Rosją a Zachodem. Zdaniem eksperta obecne działania zaczepne ze strony Moskwy są zbyt teatralne, by mogły być prawdziwe. Rosja poprzez demonstracje sił i możliwości swojej armii chce przestraszyć pacyfistycznie nastawioną zachodnią opinię publiczną, tak by ta wymusiła na europejskich rządach prorosyjskie ustępstwa. Tyle tylko, że jak dowodzą doświadczenia z przeszłości, to właśnie ustępowanie przed podobnym szantażem kończyło się najczęściej realną wojną.