Trudno uwierzyć, iż operacja rosyjskich wojsk na Ukrainie była spontaniczna, a decyzje prezydenta Władimira Putina wynikały z dynamicznie rozwijającej się sytuacji. Bez wątpienia kremlowscy stratedzy już od wielu miesięcy liczyli się ze scenariuszem obalenia Wiktora Janukowycza i dojścia do władzy w Kijowie liderów Majdanu.
Antyfaszystowski przekaz
To, co dzieje się na Krymie, ma wszelkie znamiona pieczołowicie przygotowanej akcji militarnej, w dodatku zupełnie nowego rodzaju. W rejon konfliktu przerzucono szybko i sprawnie prawdopodobnie ok. 30 tys. żołnierzy, choć ministerstwo obrony Rosji nadal twierdzi, że poza personelem bazy w Sewastopolu i załogami stacjonujących tam jednostek Floty Czarnomorskiej, na Krymie nie pojawił się ani jeden rosyjski żołnierz. Symferopol patrolują uzbrojone po zęby i nieoznakowane oddziały „samoobrony”, mimo że wszyscy doskonale wiedzą, skąd się tam wzięły. Gdy piszę te słowa, nie doszło jeszcze do żadnej potyczki zbrojnej, a jedynie do kilku przepychanek, blokad koszar oraz ukraińskich okrętów w portach. Wierne nowemu rządowi w Kijowie jednostki dostają niewybredne propozycje przejścia na stronę Rosji (także finansowe), ale fali dezercji nie było – nie licząc spektakularnej zdrady byłego dowódcy ukraińskiej floty, który złożył przysięgę na wierność samozwańczym władzom autonomii krymskiej.
Putin prowadzi więc wojnę, która nie jest wojną. Wydał rozkaz zdjęcia oznak z mundurów oraz pojazdów i przekonuje świat, że nie ma mowy o żadnej interwencji i łamaniu prawa międzynarodowego. Według Moskwy to sami mieszkańcy Krymu zmobilizowali się w obliczu „faszystowskiego” zagrożenia nadciągającego z zachodniej Ukrainy. A jeśli napięcie będzie rosło, to Rosja oczywiście z chęcią pomoże swoim braciom. Jak można się domyślić: wysyłając kolejne kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy, tym razem już pod rosyjskim sztandarem i ze stosownymi naszywkami na rękawach. Nie można wykluczyć, że tak się stanie, gdy odbędzie tzw. referendum w sprawie przyłączenia Krymu do Rosji („referendum” w cudzysłowie, gdyż najpewniej będziemy mieli do czynienia z wyborczą farsą). Kreml oczywiście uzna jego wyniki, a wówczas nie będzie już miał oporów, by powiększyć rosyjski garnizon na... rosyjskiej ziemi. Rosjanie mieszkający na Krymie, sądząc z relacji medialnych, głęboko wierzą, że w Kijowie dokonano zamachu stanu, w wyniku którego u władzy znaleźli się faszyści. Wierzą też, że tylko rosyjskie wojska mogą ich uchronić przed krwawymi represjami. Putin gra na „antyfaszystowskiej” nucie nie od dziś, bo wie, że wielu Rosjan, szczególnie starszych wiekiem, zostało wychowanych w lęku przed odradzającym się pod najróżniejszymi postaciami nazizmem. Dlatego tak chętnie przykleja się w Rosji łatkę „prawicowej ekstremy” liderom antyputinowskiej opozycji. Dlatego też jest to dzisiaj główny oręż propagandowy w walce z ukraińskimi reformatorami. Do tego wystarczy dorzucić argument, iż Majdan był „finansowany i sterowany przez Zachód”, by Rosjanie doszli do wniosku, że nie chodzi tu wcale o demokratyczne zmiany na Ukrainie, lecz uderzenie w Rosję i Rosjan – niezależnie od tego, czy mieszkają w Moskwie, Doniecku czy Symferopolu. Nic dziwnego, że na Krymie niedostępny jest już sygnał kilku ukraińskich stacji telewizyjnych, które zastąpiono rosyjskimi szczekaczkami. „Antyfaszystowski” i antyzachodni przekaz sączony jest teraz na półwyspie przez 24 godziny na dobę.
Zahipnotyzowani przez Kreml
Putin zdecydował się na tę operację z bardzo prostego powodu: wiedział, że zachodnia Europa nie podejmie rękawicy. Wiedział, że po drugiej stronie barykady stoi przeciwnik słaby, chwiejny, wycieńczony kryzysem gospodarczym, uzależniony od rosyjskich surowców i rosyjskiego rynku zbytu. Pozbawiony przywództwa politycznego i skłonny do daleko idących kompromisów, po to tylko, by utrzymać dobre relacje z Moskwą. Mało tego, od początku konfliktu państwa Unii Europejskiej wydawały się kompletnie zagubione – tak jakby ich premierzy i ministrowie spraw zagranicznych nie wiedzieli nic na temat współczesnej Ukrainy i Rosji, jakby nie wiedzieli, kim jest Władimir Putin, tak jakby przestały działać ich agencje wywiadowcze. Przykład pierwszy z brzegu: blisko dwa tygodnie trwało ustalanie przez unijnych urzędników, jacy ukraińscy politycy i oligarchowie powinni się znaleźć na liście osób objętych sankcjami.
Od wielu lat Europa traktowała putinowską Rosję jako szansę, a nie zagrożenie. Owszem, krzywiła się na łamanie praw człowieka, na gnębienie wolnej prasy, ale koniec końców handlowe interesy zawsze okazywały się najważniejsze. Przypomnijmy, iż po wojnie w Gruzji chłód w stosunkach między największymi stolicami europejskimi a Moskwą panował zaledwie przez kilka miesięcy. Koncerny motoryzacyjne budowały w Rosji kolejne fabryki, kontynuowano budowę gazociągu Nord Stream, podpisywano miliardowe kontrakty. Jeśli dziś mówimy o uzależnieniu Europy, to musimy pamiętać, że w dużej mierze Europa sama sobie taki los zgotowała. Najbardziej znamienny jest przykład polityki energetycznej – Unia z podziwu godną determinacją wprowadza drastyczne regulacje dotyczące ochrony środowiska, co może doprowadzić m.in. do załamania przemysłu wydobywczego w Polsce. W kilku krajach (m.in. w Niemczech i Austrii) rządy zamykają elektrownie atomowe i wycofują się z planów budowania kolejnych. Projekt rurociągu Nabucco, za pośrednictwem którego Europa miała sprowadzać gaz z Azji Centralnej, umarł śmiercią naturalną. Jednocześnie Parlament Europejski, pod wpływem najróżniejszych lobby – także rosyjskich – cały czas próbuje utrudnić wydobycie gazu łupkowego na kontynencie, wysuwając argumenty natury „ekologicznej”. Europejczycy od dłuższego czasu prowadzą politykę energetyczną tak, jakby zostali zahipnotyzowani przez Putina i realizowali wytyczne zbrojnego ramienia Kremla – Gazpromu.
W stosunkach z Rosją Europa jest bezzębna. Nie ma ani siły militarnej, ani gospodarczej, by się jej skutecznie przeciwstawić. Sankcje, jakie zapowiedziała, nie wyrządzą najmniejszej szkody ani Putinowi ani jego najbliższym doradcom, ani wspierającym go biznesmenom. Zwróćmy uwagę: Unia nie potrafiła nawet Rosji niczego „zabrać”, sankcje polegają na tym, iż Moskwa „być może czegoś nie dostanie”. Nie ma mowy o wyrzuceniu Rosji z grupy G8 ani o odwołaniu udziału w szczycie zaplanowanym na czerwiec w Soczi. Zapowiedziano jedynie „zawieszenie” przygotowań do spotkania. Zawieszono również rozmowy o liberalizacji handlu, a także o ruchu bezwizowym. To tak, jakby w ramach międzynarodowych retorsji zagrozić Kim Dzong Unowi, że nigdy, przenigdy nie dostanie Pokojowej Nagrody Nobla. Zapewne przejąłby się tą perspektywą tak samo, jak Putin pogróżkami ze strony Brukseli.
Reset resetu
W relacjach Europy z Moskwą pierwsze skrzypce grają Niemcy, które od czasów Ostpolitik, zainicjowanej przez kanclerza Willy’ego Brandta, starają się zmienić Rosję (a wcześniej Związek Sowiecki) poprzez zacieśnianie związków, zarówno biznesowych, jak i kulturalnych, a nie poprzez system kar i nagród. Główną zasadą przyświecającą niemieckiej dyplomacji jest „nieustanna rozmowa” z Kremlem, niezależnie od okoliczności. Dlatego np. Frank-Walter Steinmeier, obecny minister spraw zagranicznych Republiki Federalnej, tak stanowczo sprzeciwił się pomysłom wykluczenia Rosji z grupy G8. Argumentował, że jest to ostatnie forum, na którym można z Moskwą „rozmawiać”, a „zamknięcie tych ostatnich drzwi” byłoby błędem.
Wielu zachodnich ekspertów, a także rosyjskich dysydentów (m.in. słynny szachowy mistrz Garri Kasparow) uważa, że Rosję powinno się traktować tak jak Zachód do niedawna traktował Iran – jako „państwo zbójeckie”. Uznając Putina za pariasa międzynarodowej polityki, nie przyjmując go na salonach, nakładając bardzo bolesne sankcje ekonomiczne, m.in. na rosyjskie banki. Niewątpliwie Rosjanie odpowiedzieliby swoimi represjami, zachodnie koncerny poniosłyby straty, mogłoby dojść do poważnych turbulencji na rynkach surowcowych, ale przykład Iranu wskazuje, że długoletni nacisk jednak przynosi efekty. Wymagałoby to jednak wspólnego frontu społeczności międzynarodowej, a przede wszystkim Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych.
Tymczasem widać wyraźne różnice w podejściu do konfliktu ze strony Ameryki oraz Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Francji. Gospodarcze związki USA z Rosją nie są aż tak ścisłe, ponadto Amerykanie mają więcej powodów, by traktować obecne władze Kremla z większą podejrzliwością. Być może dlatego, że Barack Obama zorientował się (niestety, dość późno), iż „reset” z Rosją nie przyniósł spodziewanych efektów. A także dlatego, że Amerykanie mają lepsze rozeznanie w rzeczywistych zamiarach rosyjskiego przywództwa, wnikliwiej śledzą rozwój rosyjskich sił zbrojnych, wreszcie są bardziej wyczuleni na zmiany na globalnej, geopolitycznej szachownicy. Są po prostu mocarstwem, dla którego agresywne działania innego mocarstwa – nawet kilka tysięcy kilometrów od własnych granic – są traktowane jako zagrożenie dla ich własnej pozycji. Stąd m.in. bardzo ostre i jednoznaczne przemówienie w ONZ amerykańskiej ambasador Samanthy Power, szybka decyzja waszyngtońskiej administracji w sprawie sankcji czy obecność amerykańskiego lotniskowca w okolicach basenu Morza Czarnego.
Potrzebna debata o sojuszach
Jakie lekcje powinna wyciągnąć z tej sytuacji Polska? Widać wyraźnie, jakie są granice skuteczności unijnej dyplomacji, z którą obecny rząd, a przede wszystkim minister Radosław Sikorski, wiązali tak ogromne nadzieje. Słynne porozumienie z Wiktorem Janukowyczem, parafowane w Kijowie przez ministrów spraw zagranicznych Polski, Niemiec, Francji, i fetowane jako ogromny krok naprzód w procesie demokratyzacji Ukrainy, szybko okazało się mało znaczącym epizodem. Gdy gra przeniosła się do wyższej ligi, czyli gdy zaczęła się potyczka z
Rosją, Unia Europejska jako instytucja przestała się liczyć. Podczas szczytu w Paryżu prezydent François Hollande zaprosił do Pałacu Elizejskiego na rozmowy z Siergiejem Ławrowem szefów dyplomacji Francji, Niemiec, USA i Wielkiej Brytanii. Nie było wśród nich ani Catherine Ashton, wysokiej przedstawiciel UE ds. zagranicznych i bezpieczeństwa, ani Sikorskiego. Wkrótce stało się jasne, że w tej partii szachów po stronie Zachodu uczestniczą już właściwie tylko dwa kraje: USA i Niemcy. Żyliśmy przez wiele lat w przeświadczeniu, że gwarantem rozwoju i bezpieczeństwa Polski jest Unia Europejska. NATO miało być organizacją powoli odchodzącą do lamusa, albowiem nad Europą nie wisiała żadna groźba militarnej ingerencji z zewnątrz. Gdy jednak groźba się pojawiła, do Polski przyleciały samoloty amerykańskie, a nie „unijne”, zaś w stronę Morza Czarnego wyruszył lotniskowiec USS „George H.W. Bush”, a nie krążownik „Robert Schuman” (który, rzecz jasna, nie istnieje). Polsce potrzebna jest dzisiaj poważna debata o przyszłości naszych sojuszy – czy rzeczywiście, jak słyszeliśmy wielokrotnie w ostatnich latach, powinniśmy dalej ślepo stawiać na Unię Europejską jako oazę gospodarczej szczęśliwości, zaniedbując stosunki z USA, czy jednak wrócić do nieco bardziej zrównoważonej strategii. Odpowiedzi, po części, udzielił nam Władimir Putin.