Trzy kraje, leżące w trzech różnych częściach naszego kontynentu, z którymi Europa ma problem. Albo raczej to one mają problem z Europą. Tak czy inaczej, Brytyjczycy, Grecy i Węgrzy przyprawiają dziś o ból głowy brukselskich urzędników oraz tych przywódców państw Starego Kontynentu, dla których jedność (a raczej jednomyślność) Unii jest warunkiem jej przetrwania.
Powody są oczywiście rozmaite i niejednoznaczne, nie ulega jednak wątpliwości, że wspomniane trzy państwa coraz wyraźniej idą własną drogą, starając się maksymalnie wykorzystać swoje członkostwo w Unii, a jednocześnie szukając innych rozwiązań, innych azymutów, nowych sojuszników. Eksperci wieszczą rychły Brexit, Grexit, a Viktora Orbána malują w barwach ultrakonserwatywnego ekstremisty, który nie pasuje do liberalnej i socjaldemokratycznej w duchu Unii. Czy rzeczywiście Wielka Brytania opuści UE? Czy Grecja będzie musiała wrócić do drachmy? Czy Węgry na dobre umoszczą sobie miejsce w strefie wpływów Putinowskiej Rosji?
Davida Camerona, Viktora Orbána i Aleksisa Ciprasa oczywiście wiele dzieli, ale łączy niewątpliwie jedno: przekonanie, że Unia Europejska jest tworem w coraz mniejszym stopniu demokratycznym, a przepaść między jej instytucjami a zwykłymi obywatelami jest coraz większa. Bruksela miała być „bliżej ludzi”, tymczasem staje się biurokratyczną fortecą, oddzieloną od plebsu szeroką fosą.
Obraz zła
W kreowaniu takiego obrazu UE przodują brytyjskie tabloidy – to jedna z przyczyn, dla których społeczeństwo na Wyspach jest tak bardzo eurosceptyczne. Sukcesy Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), pod wodzą Nigela Farage'a, nie biorą się znikąd. Większość poddanych Jej Królewskiej Mości jest przekonana, że niemal wszystkie bolączki ich kraju mają swoje korzenie w Brukseli – od bezrobocia (choć należy do najniższych w Europie) po wskaźniki przestępczości (chociaż to sami Brytyjczycy przecież nie są w stanie poradzić sobie np. z islamskimi ekstremistami).
Węgrzy narzekają z kolei na mieszanie się Unii w ich rodzimy system gospodarczy. Rządzący Fidesz w ostatnich latach przeprowadził wiele reform ekonomicznych i niemal za każdym razem wchodził w konflikt z wielkimi, zachodnimi bankami i koncernami. Te z kolei zyskiwały popleczników w Komisji Europejskiej, jak również w swoich macierzystych rządach. Nie widać końca tych sporów (najnowszy dotyczy zakazu niedzielnego handlu dla hipermarketów), a Orbán ma nieodmiennie pretekst, by podkreślać swoją rolę „obrońcy narodowych interesów Węgier”, który musi walczyć z naciskami i interwencjami ze strony Unii.
Przykład grecki jest jeszcze bardziej skomplikowany. Kraj, który nigdy nie powinien się znaleźć w eurolandzie, najpierw korzystał z dobrodziejstw wspólnej waluty, budując na kredyt państwo dobrobytu i zadłużając się na potęgę. Wkrótce jednak bonanza się skończyła, społeczeństwo popadło w biedę i frustrację, Grecję musiały ratować międzynarodowe instytucje finansowe, wymuszając jednocześnie drastyczne reformy. W Atenach doszła do władzy skrajna lewica, która obiecywała rodakom, iż położy kres upokorzeniu, że postawi się dyktatowi Berlina i MFW. Grecy uwierzyli, choć na razie z buńczucznych zapowiedzi premiera Ciprasa niewiele wynika. Jedno jest pewne: kryzys sprawił, że Grecy stali się nieufni wobec prawie całego świata zewnętrznego. Wszystko i wszyscy zlewają im się w figurę złego Cyklopa: Angela Merkel, Wolfgang Schäuble, Jean-Claude Juncker, Christine Lagarde, Komisja Europejska, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy.
Siły odśrodkowe
Wielka Brytania, Węgry i Grecja, pod względem geograficznym i mentalnym leżą na peryferiach Unii. To sprawia, iż łatwo ulegają siłom odśrodkowym, wypychającym te kraje na zewnątrz.
Brytyjczycy w wielu obszarach są bardziej związani z Waszyngtonem niż z Brukselą. Z Ameryką łączy ich język i kulturowe korzenie. Oba społeczeństwa mają podobne podejście do systemów gospodarczych, z większym naciskiem na wolny rynek i wolną przedsiębiorczość - niezależnie od tego, kto akurat rządzi w USA i na Wyspach: republikanie, demokraci, torysi czy laburzyści. Londyn i Nowy Jork to dwa największe centra finansowe na świecie, naczynia połączone, bez których trudno wyobrazić funkcjonowanie globalnej gospodarki. Wreszcie rzecz najważniejsza, czyli ścisły sojusz militarny. W przypadku konfliktu zbrojnego w jakimkolwiek zakątku planety premier Wielkiej Brytanii zawsze będzie się konsultował najpierw z Białym Domem, a dopiero w drugiej kolejności z kanclerzem Niemiec czy prezydentem Francji, o szefie Rady Europejskiej nawet nie wspominając.
O ile jednak bliskie relacje między USA a Wielką Brytanią można jakoś wpisać w ogólne ramy transatlantyckich pryncypiów Europy, tak zachowanie Węgier i Grecji wobec innej atomowej potęgi – Rosji – musi już budzić niepokój.
Węgrzy podkreślają konieczność budowania dobrych stosunków z Kremlem, szczególnie gospodarczych, i nie są zbyt skłonni, by nadal uczestniczyć w unijno-rosyjskiej „wojnie na sankcje”. Viktor Orbán zaprasza do Budapesztu Władimira Putina, wywołując zdziwienie, a nawet oburzenie niektórych partnerów z Unii. Podpisuje z nim umowy handlowe, nie przejmując się głosami krytyki. Pojednawczą postawę wobec Moskwy przyjęli również Grecy, zwłaszcza po zwycięstwie w wyborach parlamentarnych Syrizy. Rosja wykorzystuje to, rzecz jasna, w sposób bezwzględny i cyniczny, próbując zniszczyć od środka unijną jedność i wspólną unijną politykę zagraniczną. Ze strony rządów Grecji i Węgier to bardzo niebezpieczna gra – nie możemy zapominać, iż oba kraje są członkami NATO, a zatem zwiększone wpływy rosyjskie w Budapeszcie i Atenach to zagrożenie dla całego Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Ryzykowna przygoda
Traktat lizboński miał skonsolidować i wzmocnić Unię. Tymczasem nie był w stanie uchronić jej przed fatalnymi skutkami kolejnych kryzysów: załamania gospodarczego, związanego z kryzysem zadłużeniowym, oraz wojny rosyjsko-ukraińskiej. Im słabsza Unia, tym większa pokusa, by pójść własną drogą i szukać szczęścia gdzie indziej. Nikt w Brukseli nie przedstawił jak dotąd spójnego planu, który miałby przeciwdziałać temu zjawisku i przekonać Brytyjczyków, Węgrów i Greków, że życie poza Unią, przy wszystkich jej wadach, byłoby jednak bardzo ryzykowną przygodą.