Niemal we wszystkich krajach Starego Kontynentu wybory do Parlamentu Europejskiego są swoistym plebiscytem. Ich wynik nie odzwierciedla do końca rzeczywistych sympatii politycznych elektoratu, lecz raczej poziom znużenia lub irytacji społeczeństwa obecnie rządzącym ugrupowaniem. Nie inaczej jest w Polsce.
Stan na dziś
U nas gra toczy się o to, czy Platforma Obywatelskiej utrzyma swoją „magię” partii niezwyciężonej, której nie imają się żadne afery, która bez uszczerbku przechodzi przez różne zawirowania gospodarcze i kontrowersyjne reformy, i która na ostatniej prostej zawsze wyprzedza rywali. Przez kilka ostatnich miesięcy Prawo i Sprawiedliwość zachowywało bezpieczną przewagę w sondażach. Wydawało się, że PO po raz pierwszy od długiego czasu zostanie ukarane za kiepskie rządy i przegra pojedynek ze swoim najgroźniejszym konkurentem. Dziś jednak rezultat wyborów jest niepewny: w większości badań preferencji partyjnych ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego jest nadal na czele, ale Platforma zmniejsza dystans. Niewykluczone, że 25 maja dojdzie do „technicznego” remisu: PiS uzyska jeden, dwa mandaty więcej od PO, lecz obie partie ogłoszą sukces. Opozycja przerwie wreszcie passę bolesnych porażek w kolejnych wyborach, Platforma zaś uzna, że jak na ugrupowanie, które od blisko siedmiu lat pozostaje u władzy, i któremu politolodzy oraz publicyści jeszcze niedawno wieszczyli sromotną klęskę w wyborach do PE, wynik i tak jest znakomity.
Zagubione PiS
Premierowi Tuskowi i jego partii sprzyjają okoliczności. Bodaj nigdy jeszcze w historii III RP żadne wybory nie odbywały się w atmosferze autentycznego niepokoju o los naszej części Europy. Pełzająca inwazja Rosji na Ukrainie jest najgorętszym tematem dzisiejszych debat politycznych i programów publicystycznych. Tusk wykorzystuje tę sytuację w sposób zaiste mistrzowski: wizytuje jednostki wojskowe, fotografuje się na tle nowoczesnego uzbrojenia, potęguje grozę, powtarzając w kolejnych wypowiedziach słowo „wojna”. „Tak naprawdę mamy do czynienia de facto z wojną. Widać wyraźnie, że dotychczasowe działania wspólnoty międzynarodowej rezultatu nie przynoszą” – mówił szef rządu podczas jednego ze spotkań wyborczych. „Wszyscy widzimy, że mamy do czynienia z konfrontacją zbrojną organizowaną nie przez demonstrantów, tylko przez państwo, w tym przypadku przez Rosję”. Dzięki tej retoryce Tusk buduje swój wizerunek „twardego przywódcy”, który nie tylko mówi szczerze to, co inni europejscy liderzy boją się stwierdzić wprost, ale też przejmuje wachlarz geopolitycznych argumentów od PiS. Przecież to partia Kaczyńskiego zawsze zarzucała Tuskowi, że ten prowadzi zbyt ugodową i naiwną politykę wobec Moskwy (z niektórych kręgów prawicy padały nawet ostrzejsze oskarżenia). Politycy PiS czują się dzisiaj wyraźnie zagubieni. Od początku szukali jakiejś „szczeliny” w narracji Platformy, tak by można ją było skrytykować za obecną postawę wobec władz w Kijowie czy Kremla (przypomnijmy choćby atak na Radosława Sikorskiego, który miał „grozić” śmiercią przywódcom Majdanu). Jednak Tusk stosuje zgrabne uniki, co i rusz przypominając wyborcom, że Jarosław Kaczyński nie ma monopolu na antyrosyjskość. Sam premier, rzecz jasna, nigdy słowa „antyrosyjskość” nie użyje, lecz doskonale wie, że dzisiaj jest to nader chodliwy towar wyborczy. Niechcący pomagają mu w tej kreacji koledzy z innych państw Unii Europejskiej, wyjątkowo wstrzemięźliwie wypowiadający się na temat represji wobec Rosji, np. w postaci sankcji handlowych. Na ich tle Tusk urasta do roli unijnego jastrzębia. Nota bene, to chyba ostateczny dowód na to, że premier pożegnał się już z karierą w strukturach unijnych: jako polityk „antyrosyjski” stracił raczej szanse na jakąkolwiek ważną posadę w Brukseli. Dla Tuska to bardzo korzystny scenariusz kampanii. Nie musi się już tłumaczyć z reformy OFE, nie musi się martwić kolejkami w szpitalach, ani odpowiadać na pytania dziennikarzy o podręcznik dla sześciolatków. Może za to błyszczeć w stolicach europejskich, przekonując Angelę Merkel, François Hollande'a czy Mariano Rajoya do pomysłu unii energetycznej i po raz kolejny strojąc się w szaty jednego z głównych rozgrywających w UE.
Jarosław Kaczyński jest w trudnym położeniu. Nie jest w stanie narzucić własnego scenariusza, nie potrafi zepchnąć Tuska do defensywy. Przez chwilę wydawało się, że problemem dla Platformy może być sprawa niejasnych powiązań finansowych niegdysiejszych liderów Kongresu Liberalno-Demokratycznego z niemiecką CDU, ujawniona przez Pawła Piskorskiego i tygodnik „Wprost”. Jednak nawet Kaczyński doszedł do wniosku, że zarzuty są na tyle wątłe, że nie warto rozdmuchiwać tej afery, bo może się ona odbić rykoszetem i uderzyć w PiS. Co ciekawe, prawie nieobecny w kampanii był do tej pory temat katastrofy w Smoleńsku. Antoni Macierewicz został po raz enty przesunięty do drugiego szeregu, ale nie oznacza to, że Smoleńsk nie wróci. Można się spodziewać próby jakiejś prowokacji (np. ze strony zaprzyjaźnionych z Platformą mediów), która w ostatniej fazie kampanii znów wywołałaby „złego ducha” PiS, jako partii wybuchowej, jątrzącej, nieodpowiedzialnej. A taki wizerunek ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego zawsze gra na korzyść Platformy.
Druga liga
PO i PiS zdominowały tę kampanię, ale ciekawe rzeczy dzieją się także za ich plecami.
Na prawicy dwie partie – Solidarna Polska oraz Polska Razem Jarosława Gowina – walczą o przetrwanie. Ta pierwsza pozornie wygląda na poważną siłę: ma całkiem liczną reprezentację w Sejmie, a także trzech eurodeputowanych: Zbigniewa Ziobrę, Jacka Kurskiego, Tadeusza Cymańskiego i Jacka Włosowicza. Jednak od początku swojej działalności SP ciągle oscyluje wokół mizernego, 2-, 3-procentowego poparcia. Miało to być ugrupowanie zbudowane wokół popularnego byłego ministra sprawiedliwości, który dzięki swej charyzmie miał pociągnąć za sobą wyborców rozczarowanych Jarosławem Kaczyńskim. Niemniej zwolennicy Zbigniewa Ziobry najwyraźniej przecenili jego polityczne zdolności. W Strasburgu należał do najmniej aktywnych europosłów, w Polsce zaś nie umiał stworzyć wyrazistej formacji, która na stałe zaistniałaby w politycznej świadomości elektoratu. W mojej ocenie Solidarna Polska nie ma szans nawet na jeden mandat – wybory 25 maja mogą się okazać początkiem końca tej partii.
Dla Polski Razem będzie to wyborczy debiut. W kilku sondażach ugrupowaniu Jarosława Gowina udało się przekroczyć 5-procentowy próg – gdyby Polska Razem powtórzyła taki wynik za trzy tygodnie, mogłoby to jej dać nawet trzy miejsca w PE (dla Gowina w Krakowie, Pawła Kowala w Warszawie i Marka Migalskiego na Śląsku), aczkolwiek ich szanse wciąż należy oceniać jako iluzoryczne. Polsce Razem może sprzyjać niska frekwencja wyborcza – łatwiej wtedy zdobyć taką liczbę głosów, która pozwoli na pokonanie progu wyborczego.
Zagadką jest Kongres Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego, który w jednym z sondaży otrzymał nawet 6 proc. głosów, zrównując się z SLD. Zagadką dlatego, że lider tego ugrupowania wyczerpał już bodaj limit absurdalnych i oburzających wypowiedzi, a przez większość ekspertów i mediów jest uważany za polityka kabaretowego. A mimo to w każdym kolejnym badaniu preferencji uzyskuje coraz lepszy wynik. Z drugiej strony Korwin-Mikke może natrafić na rafę w postaci marazmu swoich wiernych fanów, którzy deklarują wprawdzie poparcie dla Kongresu, ale trudno ich zaciągnąć do urn. Tak czy inaczej, nawet jedno miejsce w Strasburgu dla KNP byłoby sensacją.
O rząd dusz na lewicy walczą SLD i Twój Ruch. Sojusz utracił kilka ważnych osobistości (Aleksander Kwaśniewski, Ryszard Kalisz), które dzisiaj albo wspierają partię Janusza Palikota, albo startują z jej list. O ile jednak SLD może liczyć na utrzymanie obecnego stanu posiadania (sześciu eurodeputowanych), o tyle Twój Ruch będzie miał ogromny problem, by przekroczyć
5-procentowy próg. Paradoksalnie, to właśnie najbardziej prounijne ugrupowanie na polskiej scenie politycznej może w tych wyborach ponieść najdotkliwszą klęskę. Utrata 7-8 punktów procentowych w porównaniu w wyborami do Sejmu w 2011 r. (wówczas Ruch Palikota dostał ponad 10 proc. głosów), będzie dla założyciela partii nieprzyjemnym doświadczeniem. Pokazującym wszakże, iż ugrupowanie opierające swoją działalność polityczną niemal wyłącznie na skandalach i happeningach ma zazwyczaj intensywny, ale bardzo krótki żywot.
W tym roku odbywają się wybory do Parlamentu Europejskiego VIII kadencji, bo są to ósme od 1979 r. wybory bezpośrednie do Parlamentu Europejskiego. Przeprowadzone one będą w 28 państwach członkowskich Unii Europejskiej. Decyzją Rady Unii Europejskiej z 14 czerwca 2013 r. zaplanowano je na okres od 22 do 25 maja 2014 r. W ich wyniku zostanie wybranych 751 eurodeputowanych. W Polsce wybory odbędą się 25 maja, Polacy wybiorą 51 posłów do PE.