Logo Przewdonik Katolicki

Człowiek ze stopu metali

Jacek Borkowicz
Tadeusz Żychiewicz / fot. Fotonova

Był tak wyjątkowy, że nawet w jego czasach postrzegano go jako dziwaka. Tadeusz Żychiewicz odpowiadał na rozterki duchowe setek Polaków, a mądrość czerpał z własnych doświadczeń.

„Nawet nie zastanawiamy się, czemuż to przez wieki tylu ciekawych i wspaniałych ludzi, udarowanych najróżniejszymi talentami, wykwitało właśnie na ziemiach pogranicza” – napisał w jednej ze swoich książek i zdanie to w pierwszej kolejności należałoby zastosować do niego samego. Tadeusz Żychiewicz (1922–1994) chociażby tylko fizjonomią – orlim profilem nosa, siwym, sumiastym wąsem – zdradzał przynależność do wymarłej już dziś rasy kresowych rycerzy. Nie mówiąc o słynnym ryngrafie z Matką Bożą Łaskawą, patronką miasta Lwowa, który na co dzień nosił na piersi. Nie jakiś tam medalik, ale solidny kawał srebrnej blachy, który mógłby ochronić od ciosu nawet husarza w bitewnej szarży. Tyle tylko, że ten zagończyk, zamiast zaciskać palce na rękojeści szabli, zazwyczaj stukał nimi w klawisze starej maszyny do pisania.

Święte pierwiastki
Takim go zapamiętałem, gdy po raz pierwszy odwiedziłem redakcję „Tygodnika Powszechnego”. Był czas stanu wojennego, ludzie mieli swoje problemy, a młody, nikomu nieznany kandydat na „człowieka pióra”, który w dodatku przyszedł bez zapowiedzi, nie musiał wzbudzać specjalnego zainteresowania. Mimo to redaktor Żychiewicz przyjął mnie jak bez mała męża stanu: siedziałem przy jego biurku dobre pół godziny, rozmawialiśmy o historii i współczesnych polskich perypetiach. Ryngraf, oczywiście, dyndał mu na piersi. Dziś mogłoby to zostać uznane za dziwactwo, ale wtedy, w głębokim PRL-u, w samym środku sołdackich rządów Jaruzelskiego i Kiszczaka, było prawdziwym znakiem hardej niezależności.
Przypuszczam, że dumny szlachciura Żychiewicz z podobną życzliwością i otwartością jak mnie traktował wszystkich, z którymi przyszło mu się spotykać. Otwartość na ludzi uczynił bowiem swoim znakiem firmowym. Jego „Poczta ojca Malachiasza”, cotygodniowe odpowiedzi na listy czytelników – to była cała instytucja. Żychiewicz, którego pasją była religia i teologia, odpowiadał ludziom na najróżniejsze pytania, których istotę można by wszelako streścić w kwestii: jak odpowiadać w życiu codziennym na dobrą nowinę o Zmartwychwstaniu. To były dosłownie tysiące listów, wielu kupowało „Tygodnik” właśnie dla Żychiewicza. Trudno to sobie wyobrazić, widząc dzisiejszy model dziennikarstwa – korporacyjny, odpersonalizowany i izolujący się od realnego człowieka.
Opisany na początku fenomen „talentów pogranicza” Żychiewicz, inżynier z wykształcenia, objaśniał porównaniem do stopu metali. „W metalurgii pierwiastki zawsze zyskują na wymieszaniu: toć brąz jest szlachetniejszy od miedzi i cyny, które się wrzuca do tygla. Chyba nie inne prawa panują w społecznościach różnoetnicznych”. Przedrozbiorowa Rzeczpospolita była dlań wielojęzykową i wielowyznaniową wspólnotą, gdzie w ryzach państwa prawa ludzie uczyli się godzenia ze sobą różnych racji i pojęć, a nadto uczyli się jeszcze „rzeczy większej: szerokości oddechu”. Żychiewicz – wychowanek ziemi lwowskiej, na pół Polak, na pół Ormianin – wierzył w ideał Rzeczypospolitej Trojga Narodów (polski, litewsko-białoruski i ukraiński), w historii nigdy niespełnionej, chociaż wymarzonej przez niejedno pokolenie.
Święty Jozafat Kuncewicz, bohater jego znanej ongiś książki, to właśnie człowiek ulany ze stopu szlachetnych metali: samorodny talent, pociągający ludzi do Boga sugestywnym głosem, pięknym wyglądem – ale przede wszystkim osobistym przykładem życia i męczeńskiej śmierci. Kuncewicz zginął za jedność wiary: ani polskiej, ani ruskiej, tylko wspólnej wiary Chrystusowej. Podobny do spiżowego dzwonu, nie dawał się podzielić na „pierwiastki”. I też dlatego tak wielu go nienawidziło.

Szlachcic – teolog
Sam Żychiewicz także integrował w sobie pozornie przeciwstawne cechy, które obecne pokolenie Polaków zwykło pielęgnować osobno. Był z krwi i kości konserwatystą – w kwestiach religijnych, narodowych i obyczajowych zarazem. Jednocześnie nie miał w sobie nic z religianctwa i klerykalizmu. Wielu miało mu za złe jego ostry język i bezkompromisową krytykę pseudokatolickiej obłudy. Jednak Żychiewicz mógł sobie na to pozwolić. Choć mawiał o sobie, że nie jest „zawodowym katolikiem”, był katolicki do szpiku kości, jego krytyka wyrastała ze szczerej troski o Kościół. 
Nie dzielił Kościoła na osobne wspólnoty intelektualistów i prostego ludu. Sam miał olbrzymią wiedzę teologiczną, w jego oczach rozum był naturalną podporą wiary. Ale jednocześnie cenił też i poważał szczerą, pokorną postawę dziękczynienia, właściwą ludziom „ubogim w duchu”, którzy w każdym czasie i w każdym ustroju przesuwani są do ostatnich rzędów społecznej widowni. Można powiedzieć, że jego programem były słowa z Magnificat: „głodnych nasycił dobrami, a bogatych z niczym odprawił”.
Również w czysto politycznej perspektywie nie sposób go przypisać ani do lewicy, ani do prawicy. Miał naturalne, instynktowne wyczucie sprawiedliwości społecznej, spontanicznie reagował na zło, które widział wokół siebie. Wolno przypuszczać, że bliskie mu były zasady nauki społecznej Kościoła. Jednak w pierwszym polu widzenia Żychiewicza był pojedynczy, konkretny człowiek, czytelnik i korespondent jego „poczty”. Tutaj miał zawsze najwięcej do zrobienia.
Jego patriotyzm był „kresowy” w najlepszym znaczeniu tego słowa. Nigdy nie pogodził się z utratą Lwowa (stąd też pewnie ten ryngraf na piersi), w latach 40. był świadkiem okrucieństw, popełnianych przez Ukraińców na Polakach. Mimo to trudno było znaleźć wśród Polaków większego niż on przyjaciela Ukrainy. Prawda, że kwestia wolności dwóch sąsiadujących ze sobą narodów jest ściśle ze sobą powiązana, była dla niego czymś tak naturalnym jak oddychanie. W czasach, w których tworzył i pisał, nie wolno było wspominać o czymś takim jak niepodległa Ukraina – jednak nikt, kto miał z nim do czynienia, nie miał wątpliwości, że tejże niepodległej Ukrainy jest Żychiewicz gorącym zwolennikiem. Podobnie gorąco pragnął wolnej, suwerennej Polski – i była to dlań jedna i ta sama sprawa.
Dzisiaj w Polsce bardzo nam brakuje takich ludzi jak on. Stopionych z różnych „pierwiastków”, jednak integralnych i spójnych. Bezkompromisowych, ale nie dzielących tego, co dzielone być nie powinno.  
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki