Logo Przewdonik Katolicki

Dzwony, dzwonnice, sygnaturki

Ks. Mariusz Pohl
Fot.

Któż nie zna dźwięku kościelnych dzwonów! Po raz pierwszy słyszeliśmy je pewnie przy naszym chrzcie. Prawdopodobnie nikt tego świadomie nie zapamiętał, ale dźwięk dzwonów zawsze odbija się w naszych sercach jakimś żywym echem; bicie dzwonów dla nikogo nie jest obojętne.

 

 

Zwłaszcza, gdy słyszymy je przy pogrzebie. Bo dzwony towarzyszą człowiekowi w najważniejszych momentach życia: przy narodzinach z wody chrztu świętego, przy Pierwszej Komunii św., bierzmowaniu, ślubie, a na koniec przy śmierci, czyli narodzinach dla nieba. Życie bez dzwonów byłoby bardzo puste i bardzo hałaśliwe. Bo dzwony swym doniosłym głosem uczą nas także milczenia, uczą, że trzeba nieraz zamilknąć i zasłuchać się, pozwolić, by ktoś inny przemówił za nas, w naszym imieniu. Dlatego dzwony miały swoje imiona i swój charakter.

 

Dźwięk dzwonów

Różni się od każdego innego dźwięku, jaki znamy. Może co do brzmienia, barwy, składowych harmonicznych, tonu – znaleźlibyśmy jakieś zamienniki czy imitacje. Ale czar bicia w dzwony nie zawiera się w falach dźwiękowych, lecz w uroczystej, podniosłej, a właściwie sakralnej aurze, jaką dzwony roztaczają wokół siebie. Błogosławiony człowiek, który potrafi zrozumieć mowę dzwonów. Dzwony przypominają nam, że jest Bóg. Mają przedziwną zdolność głoszenia chwały Bożej. Dzięki ich biciu możemy się w tej chwale Bożej zanurzyć. Bicie dzwonów porywa ludzkie serca i wznosi je ku niebu. Może dlatego, że dzwon też ma serce i zachodzi jakiś mistyczny rezonans między jego biciem, a biciem naszych serc?

Ale żeby tak było, trzeba najpierw dzwon odlać. To bardzo skomplikowane zajęcie i trzeba wielu pokoleń ludwisarzy, którzy zdobywali doświadczenie, uczyli się na błędach i potrafili swoją sekretną wiedzę przekazywać z pokolenia na pokolenie. Sama zasada jest prosta: trzeba wykonać formę z wypalanej gliny, a następnie wlać w nią roztopiony metal. Łatwo powiedzieć! Ale żeby to wykonać, trzeba mnóstwa wysiłku. Głównie dlatego, że kształt dzwonu jest bardzo skomplikowany i trudny do odlania. Trzeba zatem najpierw wykonać z gliny nieco „odchudzony” model dzwonu. Następnie pokrywało się go cienką warstwą wosku i łoju. Z wosku można było wyrzeźbić bogate ornamenty i liternictwo, gdyż powierzchnia dzwonów była pokryta ozdobami i inskrypcjami. Potem z wewnątrz i zewnątrz nakładało się na ten model kolejne warstwy gliny. Całość wypalano, co powodowało stwardnienie formy i wytopienie się wosku. Powstawał luz, który pozwalał na wykruszenie i usunięcie pierwotnego modelu. Potem wystarczyło w tę pustkę wlać roztopiony metal.

I tu tkwił drugi problem: skład stopu. Tajemnicę tę przekazywano sobie w warsztatach ludwisarskich z ojca na syna. Był to najtajniej strzeżony sekret, gdyż od tego zależał dźwięk i trwałość dzwonu, a więc i zamówienia. Płynny metal wlewano do wzmocnionej metalowymi obejmami formy, uprzednio wkopanej do ziemi. Tam przez kilka dni odlew musiał powoli stygnąć. Potem odbijało się glinianą formę i ukazywała się powierzchnia dzwonu. Czyszczono ją, polerowano i wygładzano krawędzie ornamentów. Potem trzeba było dzwon oprawić, czyli sztywno przymocować koronę do jarzma. Jarzmo mocowano w dzwonnicy w naoliwionych łożach, by dzwon mógł się lekko kołysać. Następnie trzeba było podhaczyć stalowe serce, zamocować liny do poruszania dzwonu i czekać na pierwszy ton.

Wysokość i barwa tego tonu zależały od wielkości i kształtu dzwonu oraz składu stopu. Dźwięk powstaje wskutek uderzenia twardego serca w tzw. wieniec, a wzmocnieniu ulega w płaszczu, czyli głównej części dzwonu w kształcie odwróconego kielicha, która pełni funkcję pudła rezonansowego. Roznosi się on potem echem całymi kilometrami, uświęcając przestrzeń ludzkiego życia, odmierzając czas, przypominając o modlitwie, odpędzając diabła, albo też sygnalizując ważne wydarzenia, spośród których na czoło wysuwały się pogrzeby i pożary.

 

Przypominają o Bogu

Dzwony były bardzo blisko ludzkiego życia i ludzkich spraw, a zarazem były wyniosłe, dostojne i sakralne. Dzwony z czasem stały się też narzędziem modlitwy. Ich bicie towarzyszyło odmawianiu trzy razy dziennie modlitwy Anioł Pański. Na dźwięk dzwonów ludzie przerywali pracę w polu, na budowach i warsztatach, gospodynie przesuwały garnki na skraj pieca, żeby nie wykipiało, i wszyscy jednoczyli się we wspólnej modlitwie. Dzwony mają dziwną, nieodpartą moc przynaglania do modlitwy i przypominania o Bogu.

W niedzielę bicie dzwonów obwieszczało, że za pół godziny rozpocznie się Msza. Po tej pół godzinie najmłodszy ministrant pociągał za specjalną szarfę przy drzwiach zakrystii i rozlegało się ostre dzwonienie na początek Mszy św. Włączały się organy i cały lud podejmował pieśń na wejście. A potem znów kościelny odwiązywał uroczyście od haka w ścianie wyrobiony, skórzany rzemień, pociągał za niego i chwilę później delikatne i radosne szczebiotanie maleńkiej siostrzenicy dzwonów – sygnaturki, sygnalizowało, że właśnie chleb zamienia się w Ciało Pańskie, a wino staje się Krwią… Równolegle ministranci z całych sił potrząsali poczwórnymi kompletami dzwonków ołtarzowych. Przeistoczeniu towarzyszył tylko dźwięk dzwonków, pobożne westchnienia kobiet i głuche walenie męskich pięści we własne piersi.

 

 

Dzwonnice

Dzwony musiały też mieć odpowiednią oprawę i miejsce w przestrzeni. Bywały montowane w specjalnych dzwonnicach, na ogół stojących gdzieś w pobliżu kościoła. Albo zawieszane wysoko na dachu w małej wieżyczce, zwanej sygnaturką. Nieraz na Podhalu i Orawie, na drewniane dzwonnice można się było natknąć w najmniej spodziewanym miejscu: na przykład na przełęczy nieopodal wioski. Pamiętam taką dzwonnicę w Danielkach. Stała pośród wiekowych lip i czarnego bzu. Gdy zbliżała się burza wyznaczony gospodarz wychodził na przełęcz i ile sił w rękach pociągał za sznur, a wszyscy we wiosce brali się do modlitwy, by Bóg uchronił od nieszczęścia. Pioruny i wichura mogły wyrządzić niepowetowane szkody.

Pamiętam też podobną dzwonnicę, pobudowaną w nietypowym miejscy na wysokiej grani przy przysiółku Piowarówka nad Piwniczną. W upalne południe schodziliśmy od Eliaszówki w stronę Popradu i nagle pośród świerkowo-bukowego lasu i borówczyn, usłyszeliśmy nieziemski dźwięk dzwonu. Nikt się go nie spodziewał. A to było właśnie południe i stary dziadek, pastuch, wyszedł nad wioskę, by biciem dzwonów pochwalić Pana Boga i przypomnieć mieszkańcom o porze modlitwy. Pamiętam dzwonnicę w Jarzębakach nad Łomnicą. To też był niewielki przysiółek. Kilka rodzin postawiło kapliczkę, a przed kapliczką, na słupie, zawiesili niewielki dzwon. Był odlany z żeliwa i mocno zardzewiał. Dźwięk nie był może zbyt szlachetny, ale niósł się szeroko nad polami, halami i lasami Beskidu Sądeckiego.

Przez odgłos dzwonów Bóg brał w posiadanie i opiekę całą tę krainę, ludzi, ich sprawy i nadzieje.

Pamiętam też przeuroczą dzwonnicę z nizin Wielkopolski. Stała przy drewnianym kościele w Szczurach, tuż za płotem, oddzielającym plac kościelny od ruchliwej szosy nr 11. Kiedyś stara brukowana droga obchodziła kościół wokół, akonne wozy i powózki nie miały problemu z zakrętami. Gdy później położono asfalt, droga musiała łukiem ominąć kościelne obejście, ale zakręt był już niebezpieczny. Ludzie wychodząc z kościoła musieli bardzo uważać na pędzące samochody. Którejś nocy wyładowany TIR nie wyrobił łuku i z całym impetem wbił się najpierw w ogrodzenie, a potem uderzył w dzwonnicę. Konstrukcja została poważnie naruszona, belki popękały i dzwonnicę trzeba było rozebrać. Jak pusto się tam wtedy zrobiło! Dopiero wtedy ludzie uświadomili sobie, co mieli i co stracili. Ta dzwonnica była jak najlepszy przyjaciel. Towarzyszyła im w najważniejszych momentach, dużo się nie odzywała, ale gdy trzeba było, nigdy jej głosu nie zabrakło. Teraz pozostała tylko pustka i milczenie. I hałas pędzących samochodów. Jakie puste i hałaśliwe byłoby życie bez dzwonów.

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki