Ostatnie dni sierpnia spędziłem w leśnej głuszy nieopodal Iławy. Chcąc skupić się na napisaniu lub dokończeniu kilku artykułów i zredagowaniu jakiegoś tekstu, odciąłem się niemal zupełnie od bieżących informacji. Ale nawet w drodze na zakupy z radia w samochodzie bombardują nas wiadomości. Nie mówiąc już o tym, gdy zajrzymy do internetu. W ten sposób raz natrafiłem akurat na wielką dyskusję dotyczącą polskiego festiwalu filmowego, do którego nie zakwalifikowano film o „Roju”. Z jednej strony dyskusji stanął minister kultury narodowej i osoby myślące podobnie jak on. Argumentowali, że na kluczowym festiwalu nie może zabraknąć pierwszego fabularnego filmu o Żołnierzach Wyklętych, który powstał po upadku komunizmu. Dodawali, że ten film nie jest wcale gorszy pod względem artystycznym od pozostałych prezentowanych na festiwalu dzieł, a zatem spodziewać się można, że decyzja festiwalowych władz jest motywowana politycznie. Obrońcy organizatorów filmowego konkursu twierdzili zaś, że to był zły film i nie można zakwalifikować go tylko dlatego, że porusza temat ważny z punktu widzenia wartości bliskich partii rządzącej. Dyskusja była bardzo gorąca i jak wiele polskich sporów obfitowała w grubą przesadę i bardzo ciężkie oskarżenia.
Tyle tylko, że w ogóle nie dotyczyła filmu o „Roju” i dlatego nie będę tu o nim pisał. Była to bowiem w rzeczywistości debata o roli kultury i sztuki w państwie i wspólnocie. Czy szerzej, w ogóle o roli twórców i intelektualistów w społeczeństwie. Dyskusja ta wcale nie jest nowa, toczy się w polskiej kulturze od czasów oświecenia i sprowadza się do pytania, czy rolą intelektualisty jest wspieranie polskości, wzmacnianie narodowej dumy i przekazywanie tradycji, czy też bycie tej tradycji krytykiem, piętnowanie narodowych przywar, wyśmiewanie słabości itp. Mieliśmy w polskiej kulturze doskonałe przykłady zarówno dzieł wytworzonych przez autorów, którzy skupiali się na pilnowaniu narodowej tożsamości, jak i tych, którzy za swoje główne zadanie uznawali wyśmiewanie i krytykowanie pewnych narodowych cech. Problem w tym, że polska kultura byłaby uboższa zarówno bez jednych, jak i bez drugich. By użyć tytułu głośnego eseju Leszka Kołakowskiego, kultura potrzebuje zarówno „kapłanów” narodowej tożsamości, jak i „błaznów”.
Tyle że zarówno „kapłani”, jak i „błaźni” uważają, że to oni mają monopol na rację. Narodowi „kapłani” uważają, że wyłączną rolą kultury jest opiewanie bohaterstwa niezłomnych, uczenie postaw patriotycznych i przedstawianie chwalebnej historii Polski. Wszelka krytyka czy opowiadanie o ciemnych kartach w historii, rozliczanie się z narodowych win uważają za atak na polskość i działanie sprzeczne z interesem narodowym. Historia pisana przez narodowych „kapłanów” byłaby historią wyłącznie zwycięską, bohaterską. Z kolei dla „błaznów” wszelkie dzieła, które mają odnosić się do historii heroicznej, są od razu moralnie podejrzane. Wszędzie dopatrują się narodowej megalomanii, prób wybielania przeszłości i pomijania wydarzeń, które kładą się na niej cieniem. Dla „błaznów” najważniejsze jest właśnie rozliczanie się z tym, co bolesne, po to, by zło z przeszłości nigdy już nie powróciło. Błazen, zajmujący się narodową dekonstrukcją, ironią, pastiszem czy trawestacją, potrzebuje jednak dzieł kultury tożsamościowej, by móc tropić w nich narodowe wady i zbrodnie. Jednak historia pisana przez błazna byłaby wyliczaniem narodowych porażek, zdrad, przestępstw, morderstw i niegodziwości.
Dlatego i kapłan, i błazen potrzebują siebie nawzajem, choć tak bardzo się nie cierpią. I tylko co jakiś czas, przez naszą debatę publiczną, przetacza się ich kolejna zażarta bitwa.