Logo Przewdonik Katolicki

Matka Teresa od ciemności

Monika Białkowska
Matka Teresa w swoim poczuciu samotności i opuszczenia żyła nadal tak jak zakochana dziewczyna, konsekwentna i wierna, działając niezależnie od emocji i uczuć. Fot. Photoshot/epa_pap

Jeszcze pamiętamy tę maleńką zakonnicę, która bez kompleksów spotykała się z papieżem, prezydentami i koronowanymi głowami, żeby zaraz potem wrócić do brudu ulic Kalkuty.

Jej kanonizacja wcale nie była oczywista. Zarzuty kwestionujące jej intencje i metody działania płynęły z różnych stron. Ona sama w swoich zapiskach przyznawała się do braku wiary. Mimo wszystko Kościół uznał, że Agnes Gonxha Bojaxhiu jest świętą. Ona sama pisała o sobie: „Jeśli kiedykolwiek będę świętą, na pewno będę świętą od ciemności”.
 
Wierność
Wyobraźmy sobie młodą dziewczynę, zakochaną niezmiernie w swoim narzeczonym i mającą nadzieję na długie wspólne życie. Oboje stają przed ołtarzem i składają sobie małżeńską przysięgę. Ona rozumie, co oznaczają dla niej wypowiadane słowa. Że będzie mu wierna. Że będzie na niego czekać z obiadem. Że dla niego będzie się starała być wciąż piękna. Że stworzy mu dom, do którego będzie chciał wracać. Że będzie lojalnie stała po jego stronie, cokolwiek się wydarzy. I rzeczywiście żyli tak w szczęściu przez kilka lat, aż pewnego dnia mąż zniknął. Bez słowa wyjaśnienia – przestała go widzieć, przestała go słyszeć, przestała czuć jego zapach, nie mogła go dotknąć. Nie wracał do domu, nie hałasował rano w łazience, nie pocieszał, kiedy płakała. A ona nadal żyła tak, jak obiecywała i tak, jakby każdego dnia miał przyjść z powrotem. Sprzątała mieszkanie i prasowała jego koszule, gotowała jego ulubione dania. Chodziła do fryzjera i do kosmetyczki, a kupując nową sukienkę myślała, czy mu się spodoba. Nie próbowała znaleźć sobie innego męża i mocno wierzyła, że skoro jej ukochany zniknął tak nagle – to widać miał jakiś ważny powód, a jego nieobecność nie zwalnia jej od złożonej przysięgi. Ona pozostawała wierna, przez rok, przez dziesięć lat, przez pięćdziesiąt. Czy to trudne? Bardzo. Ale tak opowiedziana historia nadal nie oddaje dramatu życia Matki Teresy. Dziewczyna wiedziała, że jej ukochany istnieje, spotkała go, dotykała, całowała. Matka Teresa mogła tylko wierzyć – a mimo to pozostała wierna, każdego dnia tak samo gotowa na spotkanie jak w dniu ślubów.
 
Tęsknię i nic się nie dzieje
Kiedy we wrześniu 2007 r. najpierw na rynku amerykańskim ukazał się zbiór nieznanych wcześniej listów Matki Teresy, jego lekturze towarzyszyło niedowierzanie i zgorszenie. Trudno było spokojnie przyjmować takie wyznania, jak to, które znalazło się w liście do o. J. Neunera z 1961 r.: „Od roku 49 albo 50 to straszliwe poczucie pustki – ta niewypowiedziana ciemność – ta nieustanna tęsknota za Bogiem, która przyprawia mnie o ten ból w głębi serca. Ciemność jest taka, że naprawdę nic nie widzę – ani umysłem, ani rozumem. Miejsce Boga w mojej duszy jest puste. Nie ma we mnie Boga. Kiedy ból tęsknoty jest tak wielki – po prostu tęsknię i tęsknię za Bogiem – i wtedy jest tak, że czuję: On mnie nie chce, nie ma Go tu (…). Czasem słyszę po prostu, jak moje serce krzyczy: Mój Boże! I nic więcej się nie dzieje. To tortury i cierpienie, których nie potrafię wytłumaczyć”.
Być może po raz pierwszy wówczas w publicznej dyskusji pojawił się temat „ciemnej nocy”, dotychczas opisywany wyłącznie w teologii. Tym razem już nie tylko teologowie z lektury i mistycy z własnego doświadczenia, ale również zwykli ludzie dowiedzieć się mogli, że wiara i świętość niekoniecznie wiążą się ze stałym doświadczaniem Bożej miłości, niekoniecznie równoznaczne są z poczuciem szczęścia i spełnienia. Czasem świętość przychodzi zupełnie inaczej: w ciemności bez Boga, w zawierzeniu najtrudniejszym z możliwych.
 
Obowiązek, nie luksus
Z listów Matki Teresy wyłaniał się obraz kobiety, która całe życie oddała Bogu w ubogich, sama Boga nie doświadczając. Praca, której się podjęła, była najtrudniejszą i najbardziej pogardzaną na świecie. Nic nie mogło się w niej zakończyć sukcesem. Zbierała z ulic Kalkuty umierających bezdomnych. Tych, którym można było pomóc, odsyłała do szpitala, a sama zajmowała się tymi, którym nie mogli pomóc nawet najlepsi lekarze świata. Jej siostry nie miały zaprzątać sobie głowy podawaniem leków i mierzeniem temperatury, tym zajmuje się wielu innych szlachetnych i świętych ludzi. Ich zadaniem było trzymanie za rękę tych, których żadne pigułki nie mogły już zatrzymać w tym życiu. Starały się ulżyć cierpieniu, ale też były świadome, że nie każdemu ulżyć się da – wówczas klęczały przy cierpiących. Zależało im na tym tylko, żeby umierający ludzie czuli się chciani i kochani. Oni umierali i tak, tyle że w odrobinę godniejszych warunkach i nie w samotności, a umierających nie potrącali przechodnie na ulicy i robaki nie zjadały ich żywcem. To nie jest miara światowego sukcesu.
Same siostry również liczyć nie mogły na spokojne i bezpieczne życie. Surowa reguła, którą nałożyła na siebie i swoje współsiostry Matka Teresa uniemożliwiała jakiekolwiek, choćby najmniejsze wyniesienie się w poziomie życia ponad najbiedniejszych z Kalkuty. Siostry siadały wyłącznie na podłodze, spały przykryte workami po pszenicy, nawet w gościnie nie mogły przyjąć więcej niż kubek wody. Sama Matka Teresa nie bała się czyszczenia toalet i mówiła, że świętość nie jest luksusem dla nielicznych, ale obowiązkiem każdego człowieka.
 
Nie odmówię Mu niczego
Agnes Gonxha Bojaxhiu z urodzenia była Albanką, dziś jej rodzinne Skopje znajduje się na terenie Macedonii. Miała dziewięć lat, gdy straciła ojca, jedynego żywiciela rodziny. Nawet wówczas matka powtarzała dzieciom: „Nie bierzcie do ust nawet kęsa, jeśli wcześniej nie podzielicie się z innymi” i mimo biedy przyjmowała w domu potrzebującą kobietę, a do innej staruszki chodziła sprzątać, prać i karmić kury. Jednocześnie uczyła dzieci, że takie rzeczy należy robić po cichu, „jakbyście kamyk wrzucały do morza”.
Osiemnastoletnia Agnes wstąpiła do Sióstr Misjonarek Naszej Pani z Loreto i wyjechała do Indii. Sześć lat później złożyła śluby wieczyste i przez następnych dwadzieścia lat uczyła dziewczęta z dobrych domów historii i geografii.
Nie wystarczało jej takie życie. Kiedy w 1946 r. zobaczyła, jaka bieda panuje w Kalkucie, postanowiła założyć nowe zgromadzenie. Chciała zebrać wokół siebie odważne kobiety, gotowe pracować w slamsach. Zgromadzenie zostało zatwierdzone w październiku 1949 r., a Matka Teresa złożyła profesję wieczystą jako Misjonarka Miłości.
Mniej więcej w tym samym czasie do Matki Teresy przyszła ciemna noc. Pierwsze wzmianki o ciemnościach duszy pojawiają się w jej listach już w 1937 r., ale są jeszcze tylko epizodem. Do swojego spowiednika pisała wówczas: „Niech ojciec nie myśli, że moje duchowe życie jest usłane różami – nie wiem, czy kiedykolwiek znalazłam choć jedną. Wręcz przeciwnie, o wiele częściej mam za towarzyszkę «ciemność». I kiedy noc staje się tak gęsta, że wydaje mi się, że skończę w piekle, wtedy po prostu ofiaruję siebie Jezusowi”. Jednocześnie podkreślała, że jest szczęśliwa, a w 1942 r., złożyła prywatny ślub, że da Bogu wszystko, o co ją poprosi. Mówiła wówczas: „Nie odmówię Mu niczego”.
 
Nie mam wiary
Do zgromadzenia zgłaszali się chętni do pomocy, lekarze, pielęgniarki, świeccy wolontariusze. Organizowano kolejne punkty pomocy. Matka Teresa podróżowała po całym świecie, upominając się o pomoc dla najuboższych, ale również o ochronę rodziny i życia poczętego. Założyła męską wspólnotę czynną i wspólnotę kontemplacyjną dla sióstr i braci. Odbierała nagrody z Pokojową Nagrodą Nobla w 1979 r. na czele. Prosili ją o błogosławieństwo ludzie różnych religii. Ona jednak od czasu, gdy po raz pierwszy weszła do slamsów, aż do końca życia miała wokół siebie tylko samotność i pustkę. Szła na oślep: prowadzona nie doświadczeniem, nie miłością, nie spotkaniem z Jezusem, ale tylko wiernością temu, co przyrzekała. Do swojego spowiednika pisała: „Ciemność jest tak ciemna, a ja jestem samotna, niechciana, opuszczona. Nie mam wiary. Nie potrafię wykrztusić słów i myśli, które kłębią się w mojej głowie i zadają ból niewypowiedzianej agonii. Tak wiele pytań bez odpowiedzi żyje we mnie. Boję się je odsłonić, boję się bluźnierstwa. Jeśli jest Bóg, niech mi przebaczy”.
Ktoś mógłby powiedzieć lekceważąco, że to zwykła depresja. Depresja jednak unieruchamia człowieka, nie pozwala mu działać, odbiera chęć do życia. Matka Teresa w swoim poczuciu samotności i opuszczenia żyła nadal tak, jak zakochana dziewczyna, konsekwentna i wierna, działając niezależnie od emocji i uczuć. Wstawała wcześnie rano i długo się modliła, choć nie miała pewności, że Bóg ją słyszy. W imię Jezusa szła dotykać gnijących ran żebraków, choć nie czerpała z tego satysfakcji. Przypominała światu Bożą wolę i uśmiechała się do ukrytej przed nią twarzy Boga, niezależnie od tego, z jakimi trudnościami przychodziło się jej zmierzyć. 
 
Każdy swoją drogą
Z czasem w ciemności duszy Matki Teresy zrodził się pokój. Zauważyła w nim wewnętrzne ubóstwo i uczyniła je swoją siłą. Powtarzała siostrom, że człowiek musi być pusty, żeby wypełniła się w nim wola Boga. „Cierpienie, ból, niepowodzenie to są pocałunki Jezusa, to znaki, że już jesteś tak blisko Jezusa na krzyżu, że może Cię pocałować” – powiedziała jednej z sióstr.
Być może w życiu Matki Teresy z Kalkuty jest trochę ze słynnego zakładu Pascala, gdy człowiek, który nie ma w sobie żywej wiary, żyje tak, jakby Bóg był. Ona do tego dołożyła bezgraniczną miłość. Mówiła: „Moja tajemnica jest bardzo prosta: ja się modlę. Modlić się do Chrystusa to kochać Go. Modlitwa nie jest proszeniem. Modlitwa jest oddaniem się w ręce Boga, do Jego dyspozycji, wsłuchiwaniem się w Jego głos w głębi naszych serc”. Pytana, co trzeba czynić, by być pewnym, że podąża się drogą zbawienia, odpowiadała: „Kochać Boga. A nade wszystko modlić się”. I nigdy nie przestała tęsknić za Bogiem, którego przed laty poślubiła i któremu pozostawała wierna. Im większe było w niej poczucie osamotnienia i odrzucenia, tym silniej tęskniła za swoim Ukochanym.
Mądrzy ludzie mówią, że uważać trzeba, o co człowiek się modli. Matka Teresa, która pragnęła posługiwać najuboższym, która chciała ich rozumieć i wraz z nimi współdoświadczać ich biedę, otrzymała również doświadczenie samotności, odrzucenia, izolacji i poczucia bycia niekochanym. W ten sposób rzeczywiście stała się równa tym, wśród których pracowała. Zapewne nie jest to typowa droga do świętości – ale przecież Bóg każdego zbawia na własny sposób.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki