Kilka dni temu Akie Abe, żona japońskiego premiera Shinzo Abe, złożyła wizytę w historycznej amerykańskiej bazie wojskowej Pearl Harbor, gdzie oddała cześć ofiarom japońskiego ataku lotniczego z 7 grudnia 1941 r. Pani Abe nie pełni żadnej oficjalnej funkcji państwowej, jej wizyta mała charakter ściśle prywatny, japońskie MSZ odcięło się od tego gestu, a jednak wiadomość ta została wybita na czołówki światowych serwisów informacyjnych. A to wiele mówi o zaległościach w amerykańsko-japońskim przezwyciężaniu wzajemnego „rachunku krzywd”.
Zdrajcy i barbarzyńcy
Dlaczego między Waszyngtonem a Tokio nie doszło do tej pory do otwartego pojednania na wzór modelowego resetu stosunków francusko-niemieckich? I dlaczego nie było amerykańsko-japońskiej Krzyżowej, ani czegoś na kształt polsko-niemieckiego „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”? Cóż, w tym przypadku mamy do czynienia z nadzwyczajnym nagromadzeniem emocji, które zamykają się w obszarze wyznaczanym przez trzy słowa: Pearl Harbor – Hiroshima – Nagasaki. Tu jest o wiele mniej miejsca na czarno-białe scenariusze rodem z tragicznej dwudziestowiecznej historii Starego Kontynentu. Amerykanie i Japończycy tkwią więc w klinczu zbudowanym na hodowanym przez lata poczuciu wzajemnej krzywdy.
Zacznijmy od amerykańskiej zadry, która zwie się właśnie Pearl Harbor. Dla każdego obywatela Stanów Zjednoczonych jest to miejsce szczególne, traktowane jak ikona, amerykański odpowiednik naszego Westerplatte, symbol zdradzieckiej japońskiej napaści na USA bez wypowiedzenia wojny. Z psychologicznego punktu widzenia jest jeszcze tylko jedno wydarzenie w amerykańskiej historii, które da się porównać z traumą Pearl Harbor: to nowojorski World Trade Center i zamach z września 2001 r. Stosunek emocji jest w obu przypadkach porównywalny i tak samo burzący złudne poczucie bezpieczeństwa mieszkańców kraju za „Wielką Wodą”.
Po japońskim ataku na Pearl Harbor zaczyna się zresztą wojna naprawdę totalna, jakiej USA nie zaznały nigdy wcześniej ani nigdy później – przeciwnik walczy w sposób kompletnie nieprzystający i niezrozumiały dla amerykańskiego systemu wartości: dziko, fanatycznie, skrajnie okrutnie, z absolutną pogardą dla śmierci. Ta wojna jest tak bardzo krwawa i bezlitosna, że Amerykanie – choć brzmi to paradoksalnie – za bardziej cywilizowanego przeciwnika uważają III Rzeszę Adolfa Hitlera. A widok amerykańskich jeńców z wyprutymi za pomocą tępych bambusowych kijów wnętrznościami i japońskich samobójców rzucających się z mieczami na karabiny maszynowe przeciwników, to dla nich zwykły, „standardowy” obraz tamtej wojny. Tak wygląda jedna strona medalu.
Czegokolwiek jednak byśmy nie mówili o niewątpliwym okrucieństwie japońskiego sposobu prowadzenia walki i podobnemu mu traktowaniu okupowanych przez nich terenów, to nijak nie da się w ten sposób usprawiedliwić środka, za pomocą którego Amerykanie zmusili przeciwnika do bezwarunkowej kapitulacji.
Bez dobrych decyzji
„Little Boy” i „Fat Man” – nazwy bomb atomowych, które wybuchły w Hiroshimie i Nagasaki, kładą się długim, ponurym cieniem nie tylko na amerykańskim wzorcowym „śnie o demokracji”, ale także na całej historii ludzkości. Dwa szybkie naciśnięcia guzika, które według wciąż niepełnych szacunków spowodowały śmierć około 200 tys. osób – w ogromnej większości całkowicie niewinnych cywili. Pytanie jednak, czy koszt rzucenia na kolana dumnych i fanatycznych Japończyków musiał być rzeczywiście aż tak wielki?
Cztery lata temu Hiroshimę i Nagasaki odwiedził 55-letni Clifton Truman Daniel – wnuk prezydenta Harry’ego Trumana, tego samego, który podjął decyzję o użyciu broni atomowej wobec Japonii. Tę wizytę okrzyknięto jako wydarzenie niezwykłe i faktycznie bezprecedensowe. Mimo to Truman junior nie chciał w jednoznaczny sposób odciąć się od decyzji dziadka. Powiedział wówczas: „Nie mogę spekulować na temat motywacji mojego dziadka, ale na wojnie nie ma dobrych decyzji”, dodając także: „Prezydent Truman zawsze mówił, że podjął tę decyzję, by szybko zakończyć wojnę. Wierzył w to”.
A jednak wątpliwości pozostają. Zdjęcia z Hiroshimy i Nagasaki wywołują wstrząs
do dzisiaj: widok ludzi stopionych żywcem, zwęglone zwłoki kilkuletnich dzieci, ciała kobiet zamienione w bezkształtne bryły… Albo cudownie ocalała głowa figurki Maryi z kompletnie zniszczonej przez wybuch katedry Urakami w Nagasaki. Madonna z wypalonymi oczodołami…Te obrazy nijak nie pasują do wizerunku szlachetnych jankeskich obrońców demokracji, zaprowadzających pokój i wolność na świecie.
Zadra japońska jest więc równie głęboka. I choć te same bomby atomowe skutecznie oczyściły dawny dumny naród z wszelkich militarnych zapędów i imperialnej polityki w duchu kodeksu Bushido, czyniąc zeń jedno z najbardziej pacyfistycznych społeczeństw świata, to jednak ból i rany pozostały. Tym bardziej że nadal żyją, cierpią i umierają na chorobę popromienną osoby nazywane w Japonii Hibakusha – „ludzie dotknięci eksplozją”. I jeszcze jedno: Japończycy nie bez przyczyny definiują się jako jedyny naród, „który przeżył atak jądrowy”.
Sojusznicy z rozsądku
Paradoksalnie oba państwa, tak ciężko doświadczone przez wzajemne działania wojenne, znajdują się od lat w ścisłym sojuszu militarnym i politycznym. I nie ma w tym niczego dziwnego, bo „rachunek krzywd” to jedno, a pragmatyzm zupełnie co innego.
Po zakończeniu wojny Japończycy stali się krajem ultrapacyfistycznym. Jeden z punktów powojennej konstytucji Kraju Kwitnącej Wiśni głosi wprost: „Naród japoński, (…) wyrzeka się na zawsze wojny jako suwerennego prawa narodu, jak również użycia lub groźby użycia siły jako środka rozwiązywania sporów międzynarodowych”. Tokio dokonało całkowitego przewartościowania strategii rozwoju: przed wojną Japonia było potężnym, agresywnym imperium militarnym o słabo rozwiniętej gospodarce. Po 1945 r. cały akcent przestawiony został właśnie na rozwój gospodarki – dzięki czemu Japonia w ekspresowym tempie urosła do rangi kraju zdolnego konkurować w tej dziedzinie ze zwycięskimi Stanami Zjednoczonymi.
Natomiast Amerykanie, najpierw jako wojska okupacyjne, a od lat 60. jako sojusznicy związani dwustronnym traktatem o współpracy w dziedzinie obronności, stali się głównym gwarantem bezpieczeństwa międzynarodowego Japonii. Tym samym zapewnili sobie także znakomite bazy strategiczne na wielkim „niezatapialnym lotniskowcu”, jakim są japońskie wyspy. Polityczne cele strategiczne obu krajów są od lat tożsame: chodzi głównie o neutralizację zagrożenia ze strony potencjalnie wrogich sąsiednich państw, przede wszystkim Związku Radzieckiego i jego następczyni putinowskiej Rosji (z którą Japonia do dzisiaj nie ma podpisanego traktatu pokojowego) oraz rosnących z każdym rokiem w siłę Chin i nieprzewidywalnej totalitarnej Korei Północnej.
Można więc powiedzieć, że pojednanie amerykańsko-japońskie realizuje się dziś przede wszystkim w praktycznym wymiarze. Ale obok pragmatyzmu istnieje jeszcze równie ważna sfera symboli. A na tym polu cały czas brakuje gestów i słów otwartego pojednania, które mają zdolność oczyszczania serc i umysłów. Od wielu lat Tokio i Waszyngton po prostu starannie omijają wszelkie historyczne zadry, nie poruszając ich we wzajemnych relacjach i dyplomatycznych gestach.
Prawdziwym przełomem mogła okazać się tegoroczna majowa wizyta Baracka Obamy w Japonii, który jako pierwszy amerykański prezydent odwiedził Hiroszimę i złożył hołd ofiarom ataku. Już sam ten gest oceniono jako nadzwyczaj ważny, cóż jednak z tego, skoro Obama nie powiedział tam niczego, co wykraczałoby poza standardowy dyplomatyczny kanon. „Wszyscy pamiętamy o tych niewinnych ofiarach, zabitych w trakcie tej straszliwej wojny. (...) Musimy zadać sobie pytanie, co możemy zrobić, aby ponownie nie dopuścić do takiego cierpienia” – mówił amerykański prezydent, podkreślając konieczność dążenia do świata bez broni nuklearnej. Obama uścisnął także dłonie dwójki ocalałych Hibakusha, jednak ani razu nie padło z jego ust słowo „przepraszam”. „Gdyby Obama przeprosił, mógłbym umrzeć i spotkać w pokoju rodziców w niebie” – ocenił to potem gorzko 73-letni Eiji Hattori, zmagający się od lat ze skutkami choroby popromiennej i chorujący na trzy rodzaje raka…
Teraz zwiastun przełomu upatrywany jest w niedawnej wizycie japońskiej premierowej w Pearl Harbor. Pojawiły się nawet spekulacje, że w grudniu miejsce to odwiedzi sam premier Shinzo Abe, jako pierwszy urzędujący szef rządu Japonii. Jeśli tak się stanie, będzie to kolejny ważny krok dyplomatyczny. Nadal jednak nie wiadomo, kto pierwszy wypowie magiczne słowo na „p”.