Wasze ośrodki są położone pięć minut drogi od siebie i pół minuty od głośnych ostatnio w kraju za sprawą pewnego krakowskiego radnego - Plant. W medialnym sporze o akcje pomagania osobom bezdomnym na terenie parku zapominamy, że to nie tylko ścisłe centrum turystyczne, ale i zabytkowe. Nie wolno tu wjeżdżać samochodami, co jakiś czas są propozycje zamknięcia Plant dla rowerów. Obowiązuje zakaz reklam, nie każda firma dostaje zgodę na handel, a każdy remont czy nowy budynek musi mieć zgodę konserwatora zabytków.
– Kiedy rozpoczynaliśmy budowę pierwszego Centrum przy Loretańskiej, konserwator postawił wymóg, aby budynek nie zasłaniał zabytkowego Domku Loretańskiego przy kościele kapucynów. Nasze Centrum jest wpisane w kompleks zabytkowych zabudowań otoczonych murem. Osobną sprawą były sprzeciwy sąsiadów, którzy obawiali się obecności dużej liczby bezdomnych i niszczenia zieleni w ogrodzie kapucynów (miasto dusi się smogiem).
Zgodnie z nakazem konserwatora zabytków dach musieliśmy pokryć miedzią, choć ta jest droga. Nam bardzo zależało na tym, żeby budynek przełamał stereotypy. Osoby doświadczające bezdomności są przyjmowane w brzydkich pomieszczeniach, bo „i tak je zniszczą”. U nas nic nie zostało zdewastowane, a przychodzi tu ponad 1200 osób rocznie.
Oba wasze nowe ośrodki robią wrażenie. Łaźnie były wcześniej niż te papieskie na placu św. Piotra. Jak wygląda system pomocy?
– Na Loretańskiej 11 znajduje się dział socjalny, z pracownikami socjalnymi i asystentami rodzin (prowadzimy projekt ośmiu mieszkań wspieranych); poradnia psychiatryczno-psychologiczna z lekarzem psychiatrą, z możliwością psychoterapii długoterminowej (dla osób doświadczających bezdomności, ale też ubogich, choć te pierwsze mają pierwszeństwo). Mamy wolontariuszy prawników, pracujących na miejscu lub w swoich kancelariach. Jest sala konferencyjna. Ten ośrodek jest trzy razy większy. Znajduje się w nim ogólnodostępna pralnia, łaźnia i garderoba, które się dopełniają. Siostry felicjanki prowadzą Jadłodajnię Siostry Samueli (ma stuletnią tradycję, ale poprzednia nie spełniała wymogów sanitarnych). Całe pierwsze piętro to ambulatorium medyczne, prowadzone przez Stowarzyszenie Lekarze Nadziei. Kolejne zajmuje dział aktywizacji zawodowej (zatrudniamy trenerów pracy i doradców zawodowych) oraz Centrum Integracji Społecznej. Chcemy w przyszłości założyć przedsiębiorstwo społeczne. Ostatnie piętro jest wolontaryjno-administracyjne. We wszystkich obszarach działań zaangażowani są bracia kapucyni, którzy wspierają nas duchowo.
Ile osób zatrudniacie?
– Około 35 pracowników, pomaga nam około 130 wolontariuszy oraz (na stałe) trzech braci kapucynów. Prowadzimy jeszcze punkt uliczny przy Reformackiej 4. Codziennie, od poniedziałku do niedzieli, w godz. 16.00–17.00 można tam przyjść po herbatę i pieczywo. Czasem podajemy coś jeszcze. Motywujemy do przyjścia do Centrów po pomoc długofalową.
Pomoc Dzieła jest zorganizowana, fachowa, kompleksowa. Macie doświadczenie. Co Pani myśli o propozycjach radnego Łukasza Wantucha z Klubu Radnych Przyjazny Kraków? Chce, by jedzenie otrzymywały tylko osoby bezdomne, które wykonają prace społeczne. Domaga się zakazu żebrania i spania w parkach, przede wszystkim na reprezentacyjnych Plantach. Oba projekty uchwał zostały odrzucone, ale to nie kończy sporu.
– 26 czerwca pan radny Wantuch był u nas razem z przewodniczącym i zastępcą swojego klubu. Nie wyszło z uchwałą „jedzenie za pracę”, więc zaproponował nam wystawianie zaświadczeń dla osób korzystających z łaźni. Jedzenie miałby dostać bezdomny, który pokaże zaświadczenie od nas, że się wykąpał (śmiech).
Zasada „jedzenie za kąpiel”.
– Absolutnie się na to nie zgadzamy. Radny Wantuch pytał też o koszty pomocy. Wyjaśniłam, że łaźnia kosztuje nas 180 tys. zł rocznie, z garderobą i pralnią to około 370 tys. zł, z czego 55 tys. dostajemy od miasta. Rzucił: miasto może dawać więcej. Odpowiedziałam, że jeśli miasto będzie wymuszać takie rozwiązania, wypowiemy mu umowę. Dzięki darczyńcom jesteśmy niezależni finansowo. Budowa Centrów i bieżąca działalność nie były i nie są finansowane z pieniędzy państwowych, unijnych czy Urzędu Miasta. Także nie z zakonnych. Jest to Dzieło Kościoła, prowadzone pod opieką i przy współudziale braci kapucynów, choć darczyńcy są różnych poglądów i wyznań. Dla mnie to zaszczyt i radość, że ludzie spoza Kościoła, czasami antyklerykalni, utożsamiają się ze sposobem naszej posługi i wspierają nas finansowo. Dzieło Pomocy św. Ojca Pio jest także ich Dziełem.
W całym tym zamieszaniu wokół pomysłów radnego smucą mnie dwie rzeczy. Pierwsza, że ktoś wpadł na pomysł przedmiotowego traktowania osób bezdomnych i stosowania „siłowych” narzędzi, wykorzystując ich trudną sytuację. W cywilizowanym świecie to nie do pomyślenia. Druga, to brak dialogu społecznego. Politykę miasta powinno się tworzyć, prowadząc konsultacje społeczne z kompetentnymi podmiotami, ale przed wprowadzaniem projektów uchwał pod głosowanie Rady Miasta, a nie po! Przecież od 30 lat żyjemy w państwie demokratycznym, społeczeństwie obywatelskim.
Z czego to wynika?
– Z potrzeby happeningu politycznego? Pan radny ma swój pogląd na temat osób bezdomnych, z którym ja się nie zgadzam. Uważa, że to stan zawiniony i oczekuje pełnej skuteczności działania. Nie może zrozumieć, że nie da się definitywnie rozwiązać problemu bezdomności, uzależnień itd. Te osoby nie znikną z zabytkowego centrum miasta. Możemy tylko minimalizować skutki. Trzeba to uświadamiać mieszkańcom. Radny Wantuch ma natomiast odwagę mówić głośno to, co myślą niektórzy mieszkańcy.
Po naszym spotkaniu okazało się, że chce zaprosić na obiad do restauracji, gdzie jadają radni, „50 najbardziej agresywnych, pijanych i śmierdzących bezdomnych”.
Jako „wizytówkę” środowiska?
– Kolegów radnych uważa za hipokrytów, bo według niego nie usiądą z bezdomnymi przy jednym stole. Ci są mu potrzebni do udowodnienia swoich racji. Dawno nie widziałam tak przedmiotowego traktowania ludzi... Ale jest też druga strona medalu. Reakcją ma być udział organizacji pomocowych w tym „wydarzeniu” wraz z osobami bezdomnymi. Decyzja Dzieła będzie jednoznaczna. Nie weźmiemy w tym udziału. Cel nie uświęca środków.
Warto być może rozróżnić wymiar symboliczny Plant od realnej pomocy. Osoby bezdomne mają pełne prawo przebywać w prestiżowej lokalizacji, jaką jest Rynek i uliczki otoczone zielonymi Plantami. Wasze ośrodki są bardzo blisko, ale jednak poza linią parku. Drobna różnica nie ma żadnego wpływu na jakość pomocy! Widzę problem gdzie indziej. Część organizacji stawia osobom bezdomnym sprzeczne wymagania. Raz namawiałam chłopaka spotkanego przy Teatrze Bagatela, żeby przyszedł do was zjeść i się umyć. Stwierdził, że nie będzie tu chodził, bo mu się nie podoba. On to się kąpie „u studentów”. Dobrze, że ma w czym wybrać, ale czy wybierze dla siebie lepiej?
– Najważniejsze jest zachowanie godności człowieka i jego prawa do decydowania o sobie. Niech kąpie się tam, gdzie chce. Ale dobrze byłoby, gdyby studenci motywowali go do zrobienia kroku dalej. Do skorzystania z miejsc, gdzie czekają profesjonaliści, którzy są w stanie pomóc mu długoterminowo. Martwi mnie, że osoby przebywające w przestrzeni ulicznej po skorzystaniu z pomocy eventowej przestają przychodzić tam, gdzie mogą otrzymać wszechstronną pomoc. Był okres, kiedy osoby uzależnione przestały do nas przychodzić, bo od młodzieży dostawały mnóstwo nowych ubrań i nie była im potrzebna garderoba. A od naszej garderoby zaczynała się droga wyjścia, gdyż ubrania wydawała lekarz psychiatra z talentem do nawiązywania relacji. Celem nie jest utrwalanie kogoś w miejscu, w jakim jest na ulicy, tylko wyciąganie go z niej.
Marzy mi się, żeby wszystkie organizacje i inicjatywy na rzecz osób bezdomnych w Krakowie wraz z radnymi i instytucjami, po partnersku spróbowały jak najbardziej ograniczyć zjawisko bezdomności. Bez udziału mediów. Powodzenie spotkania zależy od tego, na ile wyjdziemy ze swoich egoizmów. Szukajmy rozwiązania najlepszego dla wszystkich mieszkańców miasta, w tym dla tych, dla których „domem” są ulice Krakowa.
Papież Franciszek od pierwszej chwili postawił osoby bezdomne w centrum uwagi. Jak długo Pani im pomaga?
– Z osobami doświadczającymi bezdomności pierwszy raz zetknęłam się dzięki o. Henrykowi Cisowskiemu OFMCap, dyrektorowi Dzieła do 2017 r. W grudniu 2003 r. przyszedł do kancelarii podatkowej, gdzie pracowałam, z prośbą o wsparcie kleryków z ich seminarium duchownego. Zdziwiłam się: nasi klienci chętnie dają na chore dzieci, ale na kleryków? A on: mamy na Loretańskiej 4 jeszcze kuchnię dla osób bezdomnych.
Po Nowym Roku odwiedziłam Kuchnię św. Łazarza, na którą bracia mówili: CapDonald’s. W baraku wydawano bułki i herbatę, w kontenerze był prysznic. Jako doradca podatkowy wiedziałam, że w prawie podatkowym pojawiła się nowa możliwość odliczenia. Gdyby byli organizacją pożytku publicznego (OPP), mogliby zbierać pieniądze z 1 proc. podatku. Zaczęłam na to ojca namawiać.
Rozmawiamy w Centrum Pomocy przy ul. Smoleńsk 4, zbudowanym właśnie dzięki pieniądzom z 1 procenta zebranym przez Dzieło Pomocy św. Ojca Pio. Czyli jest pani matką założycielką. Potem nastąpiła lawina wydarzeń.
– Na początku celem było wsparcie kuchni. Pomysł był ojca Henryka i mój, choć on był sekretarzem seminarium, a Kuchnią zajmowali się dwaj inni bracia.
Coś się wydarzyło przed waszym spotkaniem w kancelarii?
– Tak. Długo wiedział o tym tylko mój spowiednik. Do września 2003 r. nie miałam pojęcia, że istnieje zakon kapucynów – ani Dzieło Pomocy św. Ojca Pio. Byłam praktykującą katoliczką, miałam osobistą relację z Panem Bogiem, ale nie należałam do żadnej wspólnoty i nie udzielałam się w Kościele. Moja mama chorowała na nowotwór piersi. Po kilku latach przerwy wtedy nastąpił nawrót. Przed jej badaniami byłam bardzo zmartwiona. Znajoma namówiła mnie, żebym poszła na nabożeństwo do Ojca Pio, które jest odprawiane u kapucynów 23. dnia każdego miesiąca. Miesiąc później miałam sen: zwiedzam kościół, ogromny jak katedra. Idę boczną kaplicą przed ołtarz, klękam przed barierką. Obok modli się starsza pani, wpatrzona w jakiś obraz na ołtarzu głównym. Nagle widzę drugi obraz, z Ojcem Pio. Ten na mnie patrzy i przywołuje ręką. Co on tak macha? – zastanawiam się. Rozglądam się, do kogo, bo chyba nie do mnie… Patrzę na tę panią, ale ona nic nie widzi, jak wszyscy wokół. Budzę się zdziwiona. Sen niesamowicie utkwił mi w pamięci. Minął kolejny miesiąc i oto mój klient przyprowadza mi do kancelarii kapucyna o. Henryka Cisowskiego.
Wstrząs spowodowany chorobą mamy miał wpływ na Pani decyzje? Dla osób bezdomnych rzuciła Pani pracę.
– Jedyny wolontariat, o jakim wtedy myślałam, był hospicyjny. Gdyby nie spotkanie z o. Henrykiem Cisowskim, nie zajęłabym się pomocą osobom bezdomnym. Dzięki niemu już w 2004 r. snuliśmy plany dotyczące zbudowania dużego Centrum Pomocy przy ul. Loretańskiej. Według architekta potrzeba było 1,5 mln zł. Nie mieliśmy pieniędzy. Stwierdziłam, że za dziesięć lat tego nie wybudujemy, co ojciec Henryk skwitował: jak Pan Bóg nie będzie chciał, to i za dziesięć lat się nie uda. Tak się uczyłam jego perspektywy Ewangelii.
Bóg chciał. W 2008 r. zebraliście 17 mln z 1 procenta.
– W lipcu 2007 r. pojechaliśmy we trójkę z bratem Arturem do Opery San Francesco w Mediolanie. Tam zobaczyliśmy nasze „Dzieło przyszłości.” Włosi zachwycili nas nie tyle sposobem podejścia do ludzi, co profesjonalizmem. U nich jest dużo imigrantów i zupełnie inna skala pomocy. W ośrodku działało 160 wolontariuszy, lekarzy z najlepszych mediolańskich klinik. Dziennie wydawanych było 2,5 tys. posiłków. Włosi mieli programy komputerowe, wszystko było ładnie wykonane, nowocześnie, z rozmachem. Ojciec Henryk w samolocie stwierdził, że trzeba zbudować dwa ośrodki, bo u kapucynów jest za mało miejsca. Już dzień później rozmawiał o tym z siostrami felicjankami, których klasztor koło filharmonii ma ogromny ogród. Siostra prowincjalna się zgodziła. Byłam w zarządzie Dzieła i miałam do tego negatywne nastawienie, bo kto stawia budynek na ziemi innego właściciela? I znów dostałam „szkołę franciszkanizmu” od byłego dyrektora: „Jola, to nie jest ani nasze, ani sióstr, tylko ludzi bezdomnych i Pana Boga. Im więcej podmiotów będzie miało prawa własności, tym bardziej Duch Święty będzie miał lekkość w prowadzeniu”.
Jak było z 17 milionami?
– Jako pierwsi wykorzystaliśmy do rozliczania PIT-ów program komputerowy, za zgodą właściciela. Udostępniliśmy go internautom bezpłatnie, z informacją, że za jego pośrednictwem można przekazać 1 procent na Dzieło Pomocy św. Ojca Pio – lub na inną organizację. Ludzie są leniwi, a Ojciec Pio posługuje się prostymi metodami (śmiech). W pewnym momencie zadzwonił do mnie bank, że nie są w stanie ustalić sald na rachunku, bo jest tyle wpłat, że system się zawiesza. To były drobne wpłaty: 5, 10, 15 zł. Uzbierało się 17 milionów. Wszyscy byliśmy w szoku. Okazało się, że stać nas na oba wymarzone centra.
Łowiliście całą noc i nic. Zarzuciliście sieć w dobrym miejscu i zaczęła się rwać, jak uczniom Jezusa (śmiech).
– Po kilku tygodniach zapukały do nas kontrole – z urzędu skarbowego i z ministerstwa. Byliśmy rekordzistami. Zdumiewali się, że mamy dobrze prowadzoną księgowość i przejrzyste finanse.
Po jakim czasie przeszła Pani do pracy w Dziele?
– Nie miałam takiego zamiaru, ale kapucyni nie radzili sobie z księgowością. Nie była to moja wielka fascynacja pomocą osobom bezdomnym. Pierwszym uczuciem był lęk, bo jeszcze nie znałam ich osobiście... Zawsze mówię wolontariuszom, żeby nie bali się uczuć, jakie pojawią się w trakcie posługi w Dziele. Nie muszą być wzniosłe.
Na początku chciałam wydawać bezdomnym bułki i herbatę, jak inni. Była to potrzeba egoistyczna (śmiech). Fajnie przyjść do kancelarii i się pochwalić, jaka jestem dobra. Byłabym „celebrytką miłosierdzia”. Ale bułki miał już kto rozdawać. Nie miał kto robić księgowości... Nudziłam się, to samo miałam przecież na co dzień w pracy. Nie mogłam jednak braci z tym zostawić. Kiedy projekt się rozrósł, musiałam dokonać trudnego wyboru. Odchodziłam z kancelarii przez cały rok. Miałam tam etat, wysoką pozycję po 13 latach pracy. Moimi klientami byli bogaci mieszkańcy Krakowa. Pół etatu w Dziele przyjęłam dopiero w 2010 r., a cały – po uruchomieniu tego Centrum w 2013 r. Przez jakiś czas wolontariat łączyłam z własną firmą.
Rzuciła Pani duże pieniądze i karierę. Co pani zyskała?
– Dzieło to najpiękniejszy dar, obok męża i córek, jaki dostałam od Pana Boga. Choć czasami nie jest łatwo.
Dar?
– Dar ludzi. Z lęku zrodziła się osobista, podmiotowa relacja, która daje mi siłę bycia. Nasi bezdomni: pan Leon, Staszek, Edmund, Andrzej czy pani Basia, uczą mnie wdzięczności, szczerości, akceptacji słabości. Wyczuwają, czy ktoś jest autentyczny. Widzę, że jestem taka sama jak oni w marzeniach i słabościach. Pan Bóg tak samo nas kocha. Ja po prostu miałam w życiu więcej szczęścia od nich.
Da się odczytać tę drogę jako powołanie do pracy z ubogimi? Moje doświadczenie jest takie, że pomysły Boga są zawsze wbrew moim: pójdziesz tam, dokąd nie chcesz.
– Tak uważam. Musiałam wyjść ze strefy komfortu. Uczestniczę w czymś, czego sama nie wymyśliłam i nie zaplanowałam. W 2004 r. to nie było moim marzeniem – pracować w organizacji towarzyszącej osobom bez domu. Teraz czuję, że praca ze mną współgra. Nadal jest jednak zdziwienie: Panie Boże, dlaczego ja? Na świecie jest tylu lepszych ludzi.
Ojciec Henryk też tego nie planował. Robił doktorat na Biblicum w Rzymie, zakładał Szkołę dla Spowiedników. Żadne z nas nie znało się ani na bezdomności, ani na budowlance. Mówiłam mu: nie jesteśmy profesjonalistami! A on się śmiał: Titanica zbudowali profesjonaliści i zatonął, a amator Noe zbudował Arkę i jemu się udało (śmiech).