Często boimy się ucieszyć, by nie zapeszyć. A okazanie radości to już zupełnie wyższa szkoła jazdy.
W czasie rekolekcji, po konferencji, zjawiła się w zakrystii zadbana pani w średnim wieku i oznajmiła grobowym głosem:
– Muszę księdzu powiedzieć, że jestem bardzo radosną kobietą.
Mało oczy nie wypadły mi z wrażenia. Odpowiedziałem z głęboką powagą:
– Chodzi pani o taką radość wewnętrzną…
– O tak właśnie – przerwała mi – o taką radość w głębi, tam na dnie serca.
To tam się chyba nie dokopię – pomyślałem sobie.
Otóż istnieje taki rodzaj: radość katolicka – wewnętrzna, ukryta, nieepatująca, dyskretna, a w zasadzie pogodny smuteczek. Zgroza. Przecież radość możemy okazywać i nie musimy się czuć winni z tego powodu.
Zapewne niektórzy czytelnicy pamiętają te czasy, gdy w sklepach nie było nic. Na wszystkie uprzejme pytania typu: „Jest ser, a może masło, a kiełbasa, mąka, makaron?...” ekspedientka odpowiadała szorstkim: „Nie ma!”. Zaś na proste pytanie: „A co jest?” odpowiadała: „Ja jestem”. I w takich warunkach przychodząc z moją siostrą na wieczerzę wigilijną, z ogromnym zdumieniem zauważyliśmy leżące pod choinką prezenty z naszymi imionami. Zapakowane w szary papier, a może w gazetę i przewiązane papierowym sznurkiem. Świąteczne potrawy połknęliśmy w zastraszającym tempie i rzuciliśmy się do rozpakowywania. Papiery fruwały. Wagonik, wagonik, wagonik, lokomotywa, tory, a wszystko zapakowane osobno, by było więcej radości. Kątem oka zauważyłem siedzącego w fotelu ojca. Łzy mu płynęły po twarzy, a przecież to rasowy poznaniak. Wspiąłem się mu na kolana, chwyciłem rączkami za uszy i spytałem: „Czemu płaczesz?”. Odparł: „No bo jak wy się cieszycie, to ja nie mogę”.
Jestem głęboko przekonany, że każdy z nas ciesząc się życiem, rozpakowując z radością każdy kolejny dzień jak prezent od Pana Boga, może wzruszyć Go do łez. Zatem „śpieszmy się cieszyć życiem!”.
Chwila refleksji
Jak zwykłem okazywać swoją radość?