Karaganda to całkiem duże miasto, liczące pół miliona mieszkańców. Fiodorowka to już w zasadzie jej przedmieścia, na których dawniej były kopalnie. W centrum stoją sowieckie bloki. Na Fiodorowce – proste, zwyczajne, czasami jednoizbowe domki. To właśnie tam mieszka 9-letni Siergiej. Kiedy z ojcami marianami, którzy prowadzą oratorium, pojechał do Astany (od niedawna: Nur-Sułtan), oniemiał. Może i to bogactwo na wyrost, może i gorszące jest zestawienie przepychu stolicy z biedą Fiodorowki, ale Siergiej wyjeżdżał oczarowany. Pierwszy raz był tak daleko. Pierwszy raz w życiu opuścił rodzinne miasto. Potem z takim samym zachwytem patrzył na mijane po drodze stepy i przestrzeń, jakiej na Fiodorowce nie ma. – Ojcze – powiedział w końcu do ks. Tomasza. – Ja to będę lubił podróżować! Zostanę podróżnikiem!
Żenia Muzykant
Kazachstan jest krajem w większości muzułmańskim. Prawosławnych jest mniej, katolików – garstka. Kiedy ks. Tomasz odwiedzał miejscowych katolików, wszedł do mieszkania rodziny, która potrzebowała pomocy. Pierwszym, co w nim zobaczył, była przedziwnie wyglądająca grzałka. Spojrzał na nią ze strachem, nie sprawiała wrażenia bezpiecznej. – Może lepiej to wyłączyć? – zapytał nieśmiało. Powstrzymała go mała dziewczynka, głośnym krzykiem zatrzymując w pół kroku. Tego nie wolno wyłączać! To jedyne źródło ciepła w całym domu!
Z takiego domu nie można wyjść i o nim zapomnieć.
– Pomysł pomocy księżom, którzy na Wschodzie organizują wakacje dla swoich podopiecznych, zrodził się na wiosnę – tłumaczy ks. Łukasz Wiśniewski MIC, dyrektor Stowarzyszenia Pomocników Mariańskich. – Słuchałem opowieści księży o tym, jak próbują wiązać koniec z końcem, żeby wyjechać z dziećmi i pokazać im trochę innego świata. Nie można było im nie pomóc. W tej chwili wiemy już, że około pół tysiąca dzieci z Ukrainy, Białorusi i Kazachstanu wyjeżdżać będzie w góry, nad morze, do lokalnych sanktuariów.
W kraju, w którym długie zimy są bardzo mroźne, a lata upalne, każde źródło ciepła jest ważne. Kotłownią ojców marianów na Fiodorowce zajmował się Żenia. Żenia ma dzisiaj ponad 20 lat. Jego ojciec pije. Jego matka pije. Jego brat pije. A Żenia właśnie odkrył, że chce się uczyć muzyki. W domu go wyśmiali, taki stary powinien iść do pracy i pieniądze do domu przynosić, a nie do szkoły wracać. Po co komu szkoła? Księża marianie go nie wyśmiali. – Ucz się – mówili. – To jest klucz do lepszego życia! Któregoś dnia usłyszeli, jak w kotłowni Żenia ćwiczy operowe arie. Przekonywali go długo, że powinien uwierzyć w siebie i swoje możliwości. Dziś są z niego dumni, bo nie tylko się uczy, ale odważył się nawet zaśpiewać publicznie, w kościele. Sam talent to za mało, żeby się wyrwać z patologicznej biedy. Oprócz talentu potrzeba jeszcze człowieka, który w ten talent uwierzy i który nie pozwoli się wycofać. Żenia wie, że jeśli wygra, to jednakowo dzięki swoim zdolnościom i dzięki oratorium księży marianów. On też pojedzie z nimi na wakacje jako wychowawca młodszych dzieci.
Marika nie będzie mamą
Jasza wychowywany był przez ojca. Matka była alkoholiczką, nie przyznawała się do syna. On też się do niej nie przyznawał. Kiedy miał 16 lat i idąc z kolegami, widział ją, jak szła pijana na ulicy, mijał ją obojętnie i mówił, że jej nie zna, że to nie jest jego mama. Przychodził do oratorium. Pojechał kiedyś na wyjazd z księżmi. Rozmawiali o kobietach, o matkach. W pewnym momencie Jasza wstał i powiedział głośno, że przebacza swojej mamie. Nadal w oratorium opowiada młodszym swoją historię. Wszyscy się tam znają, wszyscy wiedzą, co przeszedł, więc kiedy słuchają go, to płaczą. Wielu z nich przeżywa to samo, co Jasza. Ale dzięki niemu wiedzą, że można żyć lepiej.
Do dwójki rodzeństwa Ilii i Liery matka też się nie przyznaje. Ojciec przyznaje się tylko czasami. Zajmuje się nimi babcia, która formalnie nie ma żadnych praw do opieki. Mieszkają w małej chałupce. Babcia uprawia trochę warzyw, żeby mieć dla nich coś do zjedzenia. Oni, choć nieletni, też muszą myśleć, gdzie trochę zarobić, znajdując na to czas między nauką w szkole i oratorium. Teraz będą mogli wyjechać razem z innymi na odpoczynek wakacyjny.
16-letnia Marika z Gródka ma ośmioro rodzeństwa. Jej mama nie daje sobie rady ze wszystkim, więc dziewczynka jej pomaga. Mniejszym dzieciom już się myli i to do niej mówią „mamo”. Teraz ona wyjedzie – żeby odpocząć, żeby przestać za wcześnie być mamą, żeby nadal, przynajmniej przez chwilę, być dzieckiem.
Ks. Grzegorz z Karagandy opowiada o jeszcze jednej dziewczynce. Na wakacje w ubiegłym roku zabrała tylko jedną parę skarpetek. Prała je codziennie wieczorem. To były jedyne skarpetki, jakie miała w domu. Dlatego, organizując dzieciakom wakacje, marianie myślą nie tylko o posiłkach, noclegach i atrakcjach, ale również o plecakach i spodniach.
Oksana idzie do kina
Wyjazdy nie są tak masowe jak u nas. Katolicka parafia w Charkowie liczy zaledwie 75 osób, więc dzieci będzie kilkanaście. Pojadą wszystkie. Z oratorium w Karagandzie pojadą w czterech turach, w sumie będzie ich setka. Większość przeżyje swoje pierwsze prawdziwe wakacje.
Sytuacja dzieci na Ukrainie jest stosunkowo niezła – tam najmniej jest rodzin patologicznych, rodzice najrzadziej wypierają się swoich dzieci i jednak biorą za nie odpowiedzialność. Jeśli coś różni je od dzieci w Polsce, to to, że nawet nie marzą o wakacjach w Grecji, Chorwacji czy na Wyspach Kanaryjskich. Luksusem dla nich jest, jeśli kiedykolwiek przekroczyły granicę z Polską. Koszt takiego wyjazdu – przekraczający możliwości tamtejszych ludzi – dla nas jest śmiesznie niski. Dzienny koszt pobytu dla jednego dziecka to 36 zł. 370 zł wystarcza, żeby dać komuś dziesięć dni wakacji, z przejazdami, noclegiem i wyżywieniem. Te atrakcje są często bardzo proste, dzieci z Polski wzruszyłyby na nie ramionami. Dla dzieci z Kazachstanu czy Białorusi to pełnia szczęścia.
Kiedy Oksana pierwszy raz obejrzała film w kinie, po wyjściu cała się trzęsła. Ksiądz trochę przerażony pytał, co się dzieje, ale ona wydusiła z siebie, że nie, że wszystko jest super, po prostu nie wie, co powiedzieć, bo po raz pierwszy w życiu przeżyła coś takiego.
Alona uczy się myć
Alona i Wika z Kazachstanu są siostrami. Mają po dziewięć, może dziesięć lat. Ojciec pije. Dom wygląda dramatycznie – w zasadzie trudno nim nazywać jedno pomieszczenie z klepiskiem. Dziewczynki chodzą brudne, bo nie mają się gdzie umyć i nikt ich tego nie nauczył. Ubrania mają podarte i z tym również nikt nic nie robi. Obie miały wszy, więc trzeba było obciąć ich włosy, teraz chodzą w chustkach na głowach. Ich życie może się zmienić: w te wakacje wyjeżdżają na „obóz dla księżniczek”. Opiekunki, które kiedyś przeszły taką samą drogę, będą uczyły je być damami: pokażą, jak należy się myć, jak się czesać (kiedy już włosy im odrosną), jak zatroszczyć się o to, by ubranie było przynajmniej czyste. Powiedzą im, że kiedyś będą kobietami i przekażą całą tę wiedzę, którą powinna dziewczynkom przekazać ich matka.
Rodzeństwo, Sergieja i Deniła, wychowuje sama matka. Ojciec chłopców siedzi w więzieniu za kradzież, ale na sumieniu ma również powiązania mafijne. Przestępcy przychodzili do domu, w którym chłopcy rośli, cudem jest, że nikt tam nie zginął. Kiedy trafili do oratorium, mieli w sobie bardzo dużo agresji. Dziś mają około dziesięciu lat i w końcu przyswoili sobie panujące tu zasady. Problemy nadal mają, doświadczenia z dzieciństwa się na nich odbiły, ale już wiedzą, czym jest dobre życie.
Zbiórka dla Dawidka
– Wyjazdy są dla wszystkich dzieci, nie tylko dla tych najbiedniejszych – tłumaczy ks. Łukasz Wiśniewski. – Spotykają się na nich różne dzieciaki, również te z rodzin, które jakoś sobie radzą. Zawiązują przyjaźnie. Dzięki temu też uczą się, że można żyć inaczej, te biedniejsze i bardziej doświadczone zaczynają rozumieć, że nie są skazane na takie życie, jakie prowadzą ich rodzice.
O owocach, jakie niesie taka przyjaźń, świadczy inna historia, już z Polski – ale również z duszpasterstwa księży marianów. Podczas jednego z organizowanych przez nich wyjazdów mały Dawid z bardzo biednej rodziny nie miał prawie żadnych pieniędzy na drobne wydatki: dostał od rodziców tylko 10 zł. Żeby nie było mu przykro i żeby nie czuł się gorszy, księża ustalili zasady: żadnych zakupów na wyjeździe, żadnych lodów, chipsów i coli, w końcu w domu, w którym mieszkali mieli wszystkie posiłki. Któregoś dnia przyszła do niego grupa starszych chłopców z prośbą: chcą jednak iść na zakupy. Tak, znają zasady. Tak, rozumieją dlaczego. Tak, wiedzieli, jaka będzie odpowiedź księży, dlatego zebrali między sobą pieniądze dla Dawidka, żeby on też mógł sobie coś kupić. W woreczku mieli… 86 zł. Księża uznali, że więcej w tym troski o drugiego niż egoizmu i na zakupy pozwolili. Przecież bardzo możliwe, że następnych Dawidków, których spotkają w życiu, również nie miną obojętnie.
Kiedy nikt nie strzela
Na zachodniej Ukrainie trwa wojna. Zapomnieliśmy o niej. Temat wyczerpał się w mediach, powiedziano już wszystko i nic to nie zmieniło. Ale tam wojna trwa. Codziennie padają strzały. Codziennie ktoś ginie, z jednej albo drugiej strony. Ludzie, którzy uciekli, żyją dziś w innych miastach, dalej od frontu. Wydaje się, że są bezpieczni, ale krzywda już się stała. Zostawili swoje domy. Zostawili dorobek. Zostawili pracę. Dostają jakąś pomoc, ale żeby zaczynać od nowa? Po co? Przecież nie wiedzą, jak długo to potrwa. Nie wiedzą, czy będzie dokąd wracać. Nie wierzą, że warto cokolwiek zaczynać, skoro wszystko tak łatwo jest stracić. Nie chce im się. Nie mają sił. Żyją w zawieszeniu, często od lat. A dzieci? Ks. Paweł z Chmielnickiego zabrał na wakacje także dzieci z obwodu ługańskiego. Największe wrażenie zrobiło na nich to, że mogły spać spokojnie. W nocy była cisza. Z nieba nie spadały bomby, nikt do nikogo nie strzelał. Tam, u siebie, cichych nocy już nie pamiętają, były wtedy za małe.