Gdy przed miesiącem nowo wybrany prezydent Iranu Masud Pezeszkian udał się z pierwszą wizytą zagraniczną do sąsiedniego Iraku, Bagdad okazał się tylko przystankiem w drodze do siedziby autonomicznego Kurdystanu. Z tamtejszym prezydentem Neczirwanem Barzanim rozmawiał po kurdyjsku, w tym też języku zwrócił się do zgromadzonych na wiecu, czym wzbudził niekłamany entuzjazm mieszkańców Irbilu. Pezeszkian, choć nazwisko ma ormiańskie, jest irańskim Azerem. Rodowitym Kurdem jest natomiast iracki prezydent Abdul Latif Raszid, z którym Pezeszkian oczywiście także uciął sobie kurdyjską pogawędkę podczas krótkiego spotkania w pałacu prezydenckim w Bagdadzie.
Żeby było jeszcze dziwniej, dopowiedzmy, że oba państwa mają liczne, wielomilionowe kurdyjskie mniejszości: dość kłopotliwe, gdyż – jeśli nie liczyć przerw na złapanie oddechu – Bagdad i Teheran permanentnie walczą z ich partyzantką. W dodatku zbrojne oddziały irańskich irredentystów atakują Iran… z terytorium Iraku. Skąd więc naraz ta wzajemna sympatia i wyrozumiałość? Otóż sprowokowała ją Turcja.
Dyskretna okupacja
Centrum obszaru zamieszkanego przez Kurdów leży na styku granic Turcji, Iraku oraz Iranu. Tutejsze doliny są kolebką cywilizacji, a jednocześnie od niepamiętnych czasów ludzie tutaj ze sobą walczyli. Kurdowie mają partyzantkę we krwi, jako urodzeni rebelianci umieją wykorzystać swoje pograniczne położenie. Bojówki Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), organizacji postmarksistowskiej, zgodnie uznanej przez Zachód za terrorystyczną, od dawna spędzają sen z powiek rządzących w Ankarze. Turcja przez kilkadziesiąt lat wypierała te oddziały coraz głębiej w góry, aż wreszcie partyzanci wycofali się za granice Iraku oraz Iranu. Tam pobudowali bazy, z których bez trudu przenoszą się na tureckie terytorium. Ciągną się one długim, ponad 500-kilometrowym łańcuchem wzdłuż całego styku granic Turcji z jej wschodnim i południowowschodnim sąsiadem.
Z wrogim, lecz potężnym Teheranem Ankara woli zbytnio nie zadzierać, ale z Irakiem, którego północne, kurdyjskie prowincje w 1991 r. praktycznie uniezależniły się od Bagdadu (to wynik przegranej wojny Saddama Husajna z USA), sprawy mają się inaczej. Armia turecka już od 1990 r. robi cykliczne karne wypady za iracką granicę. W 2008 r., w pięć lat po obaleniu irackiego dyktatora, zaczęły się tam tureckie naloty bombowe. Ich ofiarą padały nie tylko bazy partyzantów, lecz również całe kurdyjskie wioski, a tysiące ludzi błąkały się po górach bez dachu nad głową. Nikt nie umiał temu zaradzić – Bagdad nie panował nad swoją „autonomią”, a iracki Kurdystan był na to zbyt słaby, w dodatku pozbawiony legitymacji w postaci międzynarodowego uznania. W tej sytuacji Turcy mogli robić na pograniczu co chcieli. Zupełnie jak teraz Izrael w Libanie.
Tureckie wojsko szybko osiadło tutaj na stałe. W latach 1995 i 1997 Bagdad zawarł z Ankarą porozumienia, mocą których armia turecka nie mogła operować dalej niż 30 kilometrów od granicy oraz w sile nie większej niż dwa tysiące żołnierzy. Cóż z tego, skoro w 2014 r. Irakowi przybył nowy przeciwnik w postaci tzw. Państwa Islamskiego (ISIS). Było ono równie wrogie władzom tureckim, co irackim, ale dla tych pierwszych zwalczanie bojówek ISIS okazało się znakomitym pretekstem do łamania międzynarodowych ustaleń.
Tym to „dyskretnym” sposobem przeważająca część formalnie irackiego, faktycznie zaś kurdyjskiego pogranicza znajduje się pod turecką okupacją.
O jeden krok za daleko
Z końcem stycznia tego roku – w ramach operacji „Zaciśnięte Pazury” – tureckie wojsko przystąpiło do budowy szosy, łączącej ciąg fortyfikacji, położonych około 10 km w głębi irackiego terytorium. Powstał w ten sposób solidny wał obronny, zza którego Turcy czynią kolejne, dalsze wypady w kierunku gór Gara, za którymi rozciąga się już nizina prowadząca do samego Irbilu. Oczywiście wiąże się to z cierpieniem kolejnych tysięcy niczemu niewinnych mieszkańców kurdyjskich wiosek, bezlitośnie bombardowanych i ostrzeliwanych przez artylerię. Tak samo poczynają sobie tureccy okupanci wzdłuż granicy Iraku z Iranem – tym razem starannie baczą, by jej nie przekroczyć.
Potężna Turcja faktycznie uczyniła słaby Irak swoim wasalem. Już w 1997 r. zmusiła rząd w Bagdadzie, aby ten zgodził się na instalację kilku jej baz wojskowych w głębi kraju, daleko od pogranicza. W marcu roku ubiegłego, na stanowcze żądanie Ankary iracki rząd obiecał jej rozbrojenie formacji PKK. Ale jak to wykonać, skoro antyturecka partyzantka działa w irackim Kurdystanie, czyli na terenie niekontrolowanym przez armię Iraku? W kwietniu tego roku, z wizytą w stylu „wielkiego brata”, przybył do Bagdadu turecki prezydent Recep Erdoğan, któremu Irakijczycy kolejny już raz obiecali, że „wygonią” PKK z irackiej ziemi.
Skończyło się jak zwykle, to znaczy bez rozstrzygnięcia. W dodatku partyzanci PKK też nie dają się bić bezkarnie, w akcjach odwetowych, już na terenie Iraku, giną tureccy żołnierze. W tej sytuacji Ankara posunęła się o krok dalej.
15 czerwca jej wojska poszerzyły o kilka kilometrów pas okupacji, przy drogach ustawiając posterunki kontrolujące przejezdnych – zupełnie jak na formalnej granicy.
Zadecydowała turecka ekspansja
Irak, nie chcąc spaść do roli okrajanego terytorialnie wasala Turcji, zwraca się więc do Iranu, z którym jeszcze w latach 1980–1988 toczył krwawą wojnę. Teheran chętnie podjął tę ofertę przyjaźni, a być może sam ją podpowiedział. Dla Iranu Irak był do niedawna węzłowym terenem tranzytu sprzętu oraz technologii na osi Teheran–wybrzeże Morza Śródziemnego. Wojna w Gazie, jak również obecnie w Libanie, choć wywołana przez proirańskie milicje, mocno zakłóciła funkcjonowanie tych linii przesyłowych, co boleśnie odbija się na ekonomice zarówno Iraku, jak i Iranu. Oba kraje zatem mają interes we współpracy.
Turecka ekspansja zjednoczyła wreszcie Irbil z Bagdadem. Władze kurdyjskiej autonomii, wiecznie skłócone z rządem centralnym, czują się bardziej jeszcze odeń zagrożone zaborczością sąsiada z północy. A wspólny wróg wymaga współpracy, która jest teraz ważniejsza od kłótni o terytorium lub zasięg niezależności.
W lipcu premier Iraku Muhammad Szija as-Sudani zapowiedział program obfitego dofinansowania Kurdystanu, dotąd traktowanego przez centralę po macoszemu. Zastrzyk o wartości kilkudziesięciu miliardów dolarów przeznaczono na rozbudowę sieci dróg i kolei, a także na instalację nowoczesnej linii wysokiego napięcia.
Na tym układzie korzystają wszyscy trzej partnerzy. Większość irańskiego tranzytu na zachód odbywa się bowiem przez „bramę Sulajmanijji”, drugiego co do wielkości miasta irackiego Kurdystanu. Jak na razie, w lipcu na stronę iracką przeszły trzy kurdyjskie oddziały antyirańskiej partyzantki „Komala”. Ich dowódcy tłumaczą ten ruch koniecznością zajęcia pozycji trudniejszych do zdobycia, ale wygląda to raczej na ruch wybitnie defensywny. Irańscy Kurdowie chyba nie po to przechodzą do kraju, który właśnie staje się sojusznikiem ich wroga, by tym skuteczniej walczyć z rządem w Teheranie.
W tle pozostaje jeszcze wielka polityka. Bliski Wschód to przecież arena rozgrywek, które toczą między sobą pierwsi gracze tego świata, Stany Zjednoczone, Chiny i Rosja. Na tym tle wynik meczu, jaki toczą ze sobą dwa mocarstwa regionalne – Turcja oraz Iran – może mieć znaczenie także dla Europy i Polski. A stawką tego meczu jest wygranie sprawy kurdyjskiej.