Logo Przewdonik Katolicki

Naprawdę Boży człowiek

Paweł Stachowiak
Mural błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszki na ścianie Zespołu Szkół w Suchowoli. Odsłonięty 19 października 2023 r. – w rocznicę jego śmierci. 2 lipca 2024 r. | fot. Gerard/Reporter/East News

Polska pogrążająca się w plemiennych walkach, w której z życia publicznego niemal całkiem zniknęło miłosierdzie i tolerancja, zastąpione mową nienawiści, jak nigdy potrzebuje ducha emanującego ze słów ks. Jerzego Popiełuszki.

Inna była Polska, inni byli Polacy, inny był Kościół. To zaledwie przed 40 laty komunistyczni oprawcy w okrutny sposób pozbawili życia ks. Jerzego Popiełuszkę. Jego męczeństwo poruszyło miliony i miało wielki wpływ na podtrzymanie społecznego oporu wobec systemu. Ks. Jerzy stał się patronem Solidarności – tamtej pierwszej i wielkiej, uosabiał wartości, którymi się kierowała, szczególnie zasadę „zło dobrem zwyciężaj”. Jego kult trwa do dzisiaj, choć nasza rzeczywistość jest tak różna od tamtej. Warto się zastanowić, kim jest i kim być powinien dla nas, współczesnych? Na jakie wyzwania i potrzeby odpowiada dziś? O co powinniśmy się do niego modlić i czego patronem uczynić?

Bez entuzjazmu
Przyjrzyjmy się na początek realiom czasu, gdy rozegrał się dramat ks. Popiełuszki. Niedawno zniesiono stan wojenny, coraz więcej było zniechęconych i złamanych, nic nie zapowiadało szybkich zmian. Feeria „karnawału Solidarności” została stłamszona, coraz mniej osób chciało się angażować w niebezpieczną działalność podziemną, rzedły szeregi aktywnych opozycjonistów. Mimo dość powszechnej dezaprobaty społecznej dla systemu dominować zaczęły strategie przystosowania się lub ucieczki na emigrację zewnętrzną i wewnętrzną. Jedyną instytucją, która mogła realnie podtrzymać społeczny opór, był Kościół. Rzecz jednak w tym, że spora część hierarchów nie tak postrzegała swoją misję.
Polscy biskupi w schyłkowym okresie PRL-u mieli na względzie wolność człowieka i obywatela, ale ich działaniami kierowała w równym co najmniej stopniu dbałość o dobro instytucji Kościoła oraz dążenie do wykorzystania chwili słabości reżimu, aby odzyskać to, co się Kościołowi słusznie i sprawiedliwie należało. Kościół prowadził w latach 80. swoistą grę. Z jednej strony zapewniał oparcie środowiskom opozycyjnym, tworzył „przestrzeń wolności”, z drugiej zaś, za kulisami, dogadywał się z władzami co do własnych interesów instytucjonalnych. Dlatego działalność księży, którzy angażowali się w działalność opozycyjną, krytykowali władzę i gromadzili wokół siebie różne środowiska, nie budziła, mówiąc delikatnie, entuzjazmu wielu hierarchów.
Postać ks. Jerzego jest tutaj najbardziej może charakterystyczna. Jego zwierzchnikiem był arcybiskup warszawski i prymas Polski – kard. Józef Glemp, który kierowany szlachetnym dążeniem do zapobieżenia rozlewowi krwi, ale również szczególnie intensywnie zaangażowany w „dialog” z władzami, nie aprobował aktywności młodego żoliborskiego kapłana. Prymas czuł, że wokół ks. Popiełuszki tężeje atmosfera zagrożenia, chciał go ratować, proponował wyjazd do Rzymu, naciskał, czasem brutalnie, jak wspominał w swych zapiskach sam ks. Jerzy. Wielu braci w kapłaństwie również nie było doń entuzjastycznie usposobionych (szuka popularności, otacza się niegodnymi zaufania opozycjonistami z dawnego KOR, naraża Kościół na represje, a przecież można z tą władzą całkiem dobrze żyć, byle ich nie drażnić). Chyba musiał czuć się osamotniony, przeczuwał, co miało nastąpić.

Bez „księdzowania”
Dlaczego to właśnie ks. Popiełuszko był przez komunistów postrzegany jako szczególne zagrożenie? Myślę, że odpowiedzi na to pytanie należy szukać w specyficznych cechach jego osobowości oraz w jego nauczaniu. Niepozorny chłopak z głębokiej podlaskiej prowincji, ksiądz, w którym zrazu nie było nic charyzmatycznego. Mówi o tym wiele relacji z lat 70., gdy jako młody wikary pracował w Ząbkach, Aninie, a później w Warszawie. Nawet jego późniejszy przyjaciel i mentor, ks. Teofil Bogucki, proboszcz parafii św. Stanisława Kostki w Warszawie, nie wspominał pierwszego spotkania zbyt entuzjastycznie: „przyszedł prosty, nieśmiały, jakby zalękniony. Pytałem się w duchu, co za pociechę mieć z niego będę”. Jednak od początku jego kapłaństwo miało szczególny rys – nieklerykalnego otwarcia na świat i ludzi. Ks. Bogdan Liniewski, kolega kursowy księdza Jerzego, wspominał rozmowę z dnia ich święceń: „Ustalaliśmy z Jerzym hasło naszego kapłaństwa: Żeby się nie skleszyć, czyli nie stać się klechą. Dla nas klechą był ten, kto zawsze nienagannie chodzi w sutannie, najchętniej zamknięty jest na plebanii i zajęty swoimi sprawami, a w sercu ma niewiele miłości do ludzi”. Cóż, entuzjazm młodych idealistów, powiedzą niektórzy. Jednak w przypadku ks. Jerzego ten program „nie skleszeć” faktycznie określił jego posługę.
Nigdy nie zamykał się w kręgu „konfratrów”, zdawał się preferować przyjaźnie w środowisku świeckich, lubił „chodzić po domach”, jak to z nutą przygany określa wielu księży. „Bez księdzowania. Jurek jestem” – mawiał i proponował przejście na „ty”. Wspólnym motywem relacji o stylu bycia ks. Jerzego zdaje się pamięć o jego bezpośredniości, naturalności, braku tego swoistego księżowskiego tonu, który cechuje wielu duchownych. Młodzież, pielęgniarki, robotnicy, których był duszpasterzem, zawsze ulegali jego urokowi – jednego z nas, nietworzącego dystansu, swojego. Chyba kimś takim mieli być słynni „księża-robotnicy” we Francji lat 40. i 50. Tak jakby wszystko, niepostrzeżenie, przygotowywało go do roli, którą przyszło mu odegrać. Ta prostota, naturalność, swoista ewangeliczna naiwność uczyniły go szczególnie groźnym przeciwnikiem dla ówczesnej władzy, groźniejszym aniżeli inni ówcześni księżą głośno krytykujący politykę władz, tacy, jak np. ks. Stanisław Małkowski, ks. Kazimierz Jancarz, ks. Leon Kantorowicz czy ks. Henryk Jankowski.

Bez przemocy
Również to, co głosił, jego duszpasterski program, przyczyniał się do takiej oceny. Dziś trudno pojąć, cóż tak porywającego było w jego homiliach, wypowiadanych równym, niemodulowanym głosem. Mówił o rzeczach prostych, podstawowych: „Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj”, „Nie walcz przemocą. Przemoc nie jest oznaką siły, lecz słabości. Komu nie udało się zwyciężyć sercem lub rozumem, usiłuje zwyciężyć przemocą. Każdy przejaw przemocy dowodzi moralnej niższości”.
Ksiądz Jerzy budował wspólnotę oporu przeciw zniewoleniu, ale potępiał każdą formę przemocy, także wśród swoich. To wcale nie było proste, bo emocje tłumu uczestniczącego w Mszach za Ojczyznę były wielkie, poczucie swoistego wybrania, jakiś mesjanizm objawiający się zbiorowym dreszczem uniesienia podczas śpiewu Boże coś Polskę, były łatwe do wykorzystania, sprowokowania. Wielu uważało, że nie wykorzystuje potencjału, który wyrósł wokół jego osoby. „Moi drodzy, jak zawsze rozejdźmy się w absolutnym milczeniu. Pokażmy, że w milczeniu jesteśmy solidarni…” – tak mówił na zakończenie każdej Mszy i tysięczne tłumy rozchodziły się bez szmeru, poddając się jego łagodnemu autorytetowi.
Nie było w nim rysu działacza politycznego czy społecznego. Zasady, które głosił, miały wymiar religijny, ewangeliczny, każde słowo i każde działanie wyraźnie to ukazywały. „Służyć Bogu to szukać dróg do ludzkich serc. Służyć Bogu to mówić o złu jak o chorobie, którą trzeba ujawniać, aby móc leczyć. Służyć Bogu to piętnować zło i wszelkie jego przejawy” – mówił podczas Mszy za Ojczyznę w marcu 1983 r. „Piętnować zło” – to pozornie słowa mało miłosierne, jednak należy je postrzegać w kontekście innych, tych o chorobie, którą trzeba leczyć. Dlatego nikt nie odnajdzie w tym, co mówił, ducha pogardy, odrzucenia, wrogości, a nawet moralnej wyższości. Znamienny jest gest, gdy w mroźną noc wyszedł do milicjantów pilnujących plebanii w parafii św. Stanisława, aby zanieść im gorącą herbatę. To nie był pusty gest, a realizacja głoszonej prawdy.
On był naprawdę człowiekiem Bożym, a nie politykiem w sutannie zasiadającym na meblach gdańskich, pławiącym się w dostatku. Nie jeździł mercedesem, skromny, niepozorny, ale silny duchem i tworzący tę formę oporu, która była dla władz PRL najbardziej niebezpieczna. „Abyśmy byli wolni od lęku, zastraszenia, ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy” – za takie słowa zginął.

Bez wyjścia?
Właśnie ten wymiar osobowości i nauczania ks. Jerzego powinien dziś określać charakter jego kultu. Polska, gwałtownie się sekularyzująca, pogrążająca się w plemiennych walkach, w której z życia publicznego niemal całkiem zniknęło miłosierdzie i tolerancja, zastąpione mową nienawiści, jak nigdy potrzebuje ducha emanującego ze słów tego skromnego księdza. Potrzebują tego również ludzie Kościoła, nader często ulegający duchowi agresji, tropiący rozmaite „zarazy”, wikłający się w relacje z politykami jednej opcji. Chyba właśnie żoliborski ksiądz mógłby zostać proklamowany patronem moralnej odnowy języka w życiu publicznym i prywatnym, języka dziś, jak nigdy, przesyconego wulgarnością, prymitywizmem i agresją. Bez pomocy błogosławionego księdza Jerzego trudno będzie tego dokonać.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki