To męczeńska śmierć naznaczyła ks. Jerzego Popiełuszkę znamieniem świętości. Póki żył, niewielu, może nikt, nie myślało o nim w kategoriach „chwały ołtarzy”. Sam, podczas moich z nim spotkań (o których pisałem wcześniej na łamach „Przewodnika”), tak go nie postrzegałem. Był dla mnie i dla bardzo wielu uczestników jego słynnych Mszy za Ojczyznę, odprawianych w żoliborskim kościele św. Stanisława Kostki, kapelanem „Solidarności”, jednym ze słynnych księży opozycjonistów cieszących się wielkim mirem i to bez względu na naszą osobistą religijność czy jej brak. Śmierć wyjęła go z tego szeregu i otoczyła nimbem świętości, potwierdzonej później aktem beatyfikacji w 2010 r. Zawsze nurtowało mnie pytanie o to, kiedy, w jakich okolicznościach jego biografia zaczęła nabierać wymiaru wyjątkowości. Czy można w ogóle zidentyfikować fakty i zdarzenia, które zaprowadziły go na ołtarze?
„Prosty, nieśmiały, jakby zalękniony”
Był zwyczajnym księdzem, przy pierwszym poznaniu raczej niepozornym. Nie emanował charyzmą ani zniewalającą siłą osobowości, nie czarował słowem. Mówi o tym wiele relacji z lat 70., gdy jako młody wikary pracował w Ząbkach, Aninie, a później w Warszawie. Nawet jego późniejszy przyjaciel i mentor ks. Teofil Bogucki, proboszcz parafii św. Stanisława Kostki w Warszawie, nie wspominał pierwszego spotkania zbyt entuzjastycznie („przyszedł prosty, nieśmiały, jakby zalękniony. Pytałem się w duchu, co za pociechę mieć z niego będę”).
Przez pierwsze lata kapłaństwa prowadził normalną pracę duszpasterską, podczas której miał problemy typowe dla każdego wikariusza, choćby nie zawsze idealne stosunki z przełożonymi. Nie potrafił np. dojść do porozumienia z proboszczem w Aninie, który nie akceptował niezależności i bezpośredniości swego podwładnego, tłumów młodzieży okupujących jego mieszkanie i notorycznego spóźniania się na posiłki. Czarę goryczy dopełnił pożar wzniecony w pokoju ks. Jerzego przez grupę ministrantów puszczających zimne ognie. Wikary został przeniesiony i wyjechał, nie żegnając się z proboszczem. Przeprosili się dopiero po latach.
Prowadził życie bynajmniej nie ascetyczne, choć do spraw materialnych nie był przywiązany. Korzystał, jeśli nadarzyła się okazja. Zamożna ciotka z USA zapraszała go do Ameryki, jechał kilkakrotnie, zwiedzał. Dała mu pieniądze na samochód, kupił ekskluzywnego wówczas Fiata 127, którego później bp Zbigniew Józef Kraszewski poradził mu sprzedać, „aby nie kłuł w oczy”. Miał też, ufundowane przez szczodrą krewną, mieszkanie w Warszawie, przez partyjną propagandę opisywane, jako „garsoniera obywatela Popiełuszki”, to samo, które zostało wykorzystane później do esbeckiej prowokacji, o której pisałem na łamach „Przewodnika” (Prowokacja na Chłodnej, PK 4/2020). Nie, nikt nie mógł go postrzegać wówczas jako przyszłego męczennika i błogosławionego.
„Bez księdzowania. Jurek jestem”
Czy doprawdy nie dało się dostrzec w tym zwykłym księdzu jakichś cech, które byłyby zwiastunami tego, kim stanie się w przyszłości? W przypadku ważnych postaci historycznych, tym bardziej świętych, dotarcie do prawdziwego obrazu ich wczesnych lat, jest niezwykle trudne. Wynika to przede wszystkim z tego, że wspomnienia i relacje o nich są przefiltrowane przez późniejszą wiedzę i doświadczenie świadków. Niekiedy prowadzi to do świadomej autocenzury i pomijania faktów nie całkiem zgodnych z dominującą narracją „żywotów świętych”. Kiedy indziej pamięć sama selekcjonuje pewne zdarzenia i wątki, preferuje to, co potwierdza późniejszą wiedzę. Wspomnienie nigdy nie jest zwierciadlanym odbiciem przeszłości, raczej blaknącym powidokiem, w którym nikt już nie potrafi rozróżnić prawdy i mitu. Jeśli będziemy pamiętać o tych zastrzeżeniach, łatwiej nam będzie zbliżyć się do odpowiedzi na pytanie, jak ten zwykły wikary dorastał do roli, którą przyszło mu odegrać po 1980 r.
Bez wątpienia od początku swej kapłańskiej drogi był daleko od tego, co papież Franciszek nazywa dziś klerykalizmem. Ks. Bogdan Liniewski, kolega kursowy księdza Jerzego, wspominał rozmowę z dnia ich święceń: „Ustalaliśmy z Jerzym hasło naszego kapłaństwa: Żeby się nie skleszyć, czyli nie stać się klechą. Dla nas klechą był ten, kto zawsze nienagannie chodzi w sutannie, najchętniej zamknięty jest na plebanii i zajęty swoimi sprawami, a w sercu ma niewiele miłości do ludzi”. Cóż, entuzjazm młodych idealistów, powiedzą niektórzy. Jednak w przypadku ks. Jerzego ten program – „nie skleszeć” – faktycznie określił jego posługę. Nigdy nie zamykał się w kręgu „konfratrów”, zdawał się preferować przyjaźnie w środowisku świeckich, lubił „chodzić po domach”, jak to z nutą przygany określa wielu księży. „Bez księdzowania. Jurek jestem” – mawiał i proponował przejście na „ty”.
Wspólnym motywem relacji o stylu bycia ks. Jerzego zdaje się pamięć o jego bezpośredniości, naturalności, braku tego swoistego księżowskiego tonu, który cechuje wielu duchownych. Młodzież, pielęgniarki, robotnicy, których był duszpasterzem, zawsze ulegali jego urokowi – jednego z nas, nietworzącego dystansu, swojego. Chyba kimś takim mieli być słynni „księża-robotnicy” we Francji lat 40. i 50. Tak jakby wszystko, niepostrzeżenie, przygotowywało go do roli, którą przyszło mu wkrótce odegrać.
„To ja pojadę”
Ksiądz Jerzy nie miał w latach 70. kontaktu z rodzącymi się środowiskami opozycji demokratycznej. Wiedział zapewne o rodzącej się po 1976 r. wspólnocie środowisk katolickich i „laickiej lewicy”, ale nie znajdujemy żadnych śladów jego zaangażowania w działalność opozycyjną. Ks. Jan Zieja, ks. Stanisław Małkowski, Ludwik Wiśniewski OP, to oni byli symbolami oporu przeciw komunistycznemu zniewoleniu, o ks. Jerzym Popiełuszce nikt wtedy nie słyszał. Jak zatem, tak szybko, właśnie on stał się bodaj najpopularniejszym duszpasterzem w Polsce? W jaki sposób już od 1982 r. zaczął gromadzić rosnące do setek tysięcy tłumy, które słuchały jego homilii i uczestniczyły w sprawowanych przez niego „Mszach za Ojczyznę”?
Jakże często o naszym losie decyduje przypadek, choć z reguły nie jest ów przypadek całkiem przypadkowy. Droga ks. Jerzego ku roli duszpasterza „Solidarności”, ku „Mszom za Ojczyznę”, wreszcie ku męczeńskiej śmierci, zaczęła się pozornie banalnie. W sierpniu 1980 r. przyszli do kard. Stefana Wyszyńskiego na Miodową przedstawiciele robotników ze strajkującej Huty Warszawa i poprosili, aby przysłać do nich księdza. Nie byli umówieni, prymas się spieszył „Znajdź kogoś, poszukaj im księdza” – polecił swemu kapelanowi, ks. Bronisławowi Piaseckiemu. Ten nie miał zielonego pojęcia, co zrobić, nikt nie przychodził mu do głowy. Wsiadł w samochód i pojechał w stronę Huty.
Po drodze jest kościół św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, którego wysokie wieże rzucają się w oczy. Kapelan prymasa, może tknięty przeczuciem, zatrzymał się i wszedł do zakrystii. Zwrócił się do pierwszego napotkanego, nieznanego mu księdza. „Przedstawiłem mu propozycję prymasa Wyszyńskiego, ale on nie mógł udać się do Huty, bo właśnie ubierał się do Mszy Świętej – wspominał ks. Piasecki – I w tym momencie do zakrystii wszedł ks. Jerzy Popiełuszko. Usłyszał naszą rozmowę i zareagował spontanicznie: To ja pojadę, powiedział”.
Tak zaczęła się droga ku tamie we Włocławku i glorii błogosławionego. Przypadek? W jakimś sensie tak. Jednak ów przypadek wybrał „nieskleszałego” księdza, który za sprawą swej zwyczajności, prostoty i szczerości, trafił do wrażliwości milionów. W roku jubileuszu dwu tysiącleci chrześcijaństwa podczas pokutnej liturgii w Warszawie prymas Józef Glemp, niegdyś wielce wobec ks. Jerzego krytyczny, łamiącym się głosem powiedział: „Pozostaje na moim sumieniu ciężar, że nie zdołałem ocalić życia ks. Jerzego Popiełuszki, mimo wysiłków podejmowanych w tym kierunku. Niech mi to Bóg przebaczy, może taka była Jego święta wola”. Przypadek, a może wola, której nie jesteśmy w stanie rozpoznać?