Był szczupły, szary, zmęczony i niepozorny; gdy przechodził obok mnie, dostrzegłem kroplisty pot na jego czole, nic nie sugerowało, że jest kimś znaczącym, popularnym i słuchanym. Stałem w tłumie zapełniającym wnętrze kościoła św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu, była wiosna 1983 r., nieco ponad rok od wprowadzenia stanu wojennego, czas braku nadziei, gdy opór przeciw systemowi panującemu nad dużą częścią globu zdawał się być przejawem oderwanego od rzeczywistości romantyzmu. Wciąż żywa była pamięć „karnawału Solidarności”, tych fantastycznych 16 miesięcy, które zaczęły się po podpisaniu porozumień sierpniowych w 1980 r. i skończyły grudniową nocą w roku 1981. Czas niebywałego rozbudzenia emocji, poczucia sprawczości, mniemanej siły milionów członków Związku, „gwiezdny czas”, gdy „serca w nas gorzały”, a wszystko zdawało się możliwe. Stan wojenny zgasił te emocje i nadzieje, pokazał nam miejsce w szeregu, uświadomił jak mało znaczymy w starciu tytanów, mocarstw, które wkraczały w kolejną fazę zimnowojennej rywalizacji. Bunt trwał, ale zdawał się gasnąć, tak jak wcześniej, po roku 1956 i 1970, zmierzał ku „normalizacji”, ku dostosowaniu się społeczeństwa do realiów rzeczywistości. Coraz bardziej osamotnieni byli solidarnościowi konspiratorzy, coraz mniej było tych, którzy gotowi byli zaryzykować spokojny byt swych rodzin dla sprawy zdającej się odległą mrzonką. Bohaterowie byli zmęczeni. Wśród miejsc, gdzie opór trwał i nie czuło się zniechęcenia, była żoliborska świątynia, w której rezydentem był ów niepozorny ksiądz – Jerzy Popiełuszko.
Kto dziś zrozumie
Byłem wtedy uczniem maturalnej klasy Liceum Ogólnokształcącego im. Hugona Kołłątaja w Krotoszynie, wielkopolskim miasteczku leżącym nieco na uboczu wielkich wstrząsów targających ówczesną Polską. Miałem szczęście, moi bliscy krewni mieszkali w Warszawie, na Żoliborzu w parafii św. Stanisława Kostki, dzięki nim zacząłem bywać na Mszach za Ojczyznę odprawianych tam przez ks. Jerzego, miałem okazję wielokrotnie słuchać jego kazań, poczuć szczególną, niepowtarzalną atmosferę tego miejsca i czasu, a później osobiście uczestniczyć w misterium śmierci i pogrzebu Księdza. Ośmielę się powiedzieć, że te przeżycia ukształtowały mnie na kolejne lata, aż do dziś. Teraz, gdy minęło już 35 lat, chciałbym się tamtymi wspomnieniami podzielić, odtworzyć nastrój i emocje, dziś jakże trudne do zrekonstruowania. Inna jest Polska, inny Kościół, inne doświadczenia codzienności, nie wiem, czy w ogóle jest możliwym opisanie tego, czego wtedy doświadczaliśmy, tak aby dzisiejszy 20- 30-latek był w stanie pojąć i zrozumieć, czym był wtedy Kościół i kim byli księża, tacy jak Jerzy Popiełuszko.
Dla moich dzisiejszych studentów – tych, którzy w ogóle o nim słyszeli – jest ks. Jerzy symbolem oporu wobec systemu komunistycznego, wzywającym do oporu i walki, kimś na kształt współczesnego Kościuszki i Traugutta. Skłonni są do konfrontowania jego postawy z ugodową linią okrągłego stołu i sugerowania, że on nigdy nie zgodziłby się na żadną formę ugody z prześladowcami. Ksiądz Jerzy zginął w roku 1984 i łatwo jest dziś przypisywać mu tę czy ową postawę wobec wydarzeń, których nie mógł być świadkiem. Jego doświadczenie dotyczyło pierwszej połowy lat 80., gdy mało kto wierzył w szybki upadek systemu komunistycznego, gdy zdawało się, że jedyną właściwą formą walki z komunizmem jest świadectwo. Odnajdziemy je w homiliach, które głosił podczas comiesięcznych Mszy za Ojczyznę, wzbogacanych słowami poetów i pisarzy, recytowanych przez wybitnych aktorów, dla których ambona warszawskiego kościoła św. Stanisława Kostki stała się miejscem wolnej, artystycznej wypowiedzi.
Teatr narodowej tożsamości
Msza za Ojczyznę odprawiana przez ks. Jerzego Popiełuszkę raz w miesiącu miała swój rytuał, była swoistym teatrem narodowej tożsamości. Właściwie dobrane czytania, homilia, modlitwa powszechna, występy artystów po zakończeniu liturgii, wszystko służyło rozbudzeniu emocji patriotycznych, choć tylko ludzie złej woli doszukaliby się w tym jakiejkolwiek nacjonalistycznej megalomanii. Ksiądz Jerzy zawsze wzywał do umiaru, spokoju, nieulegania prowokacjom, życie ludzkie było dla niego wartością najwyższą. A chwila sprzyjała przecież radykalizmowi. Wielu, szczególnie młodym, zdawało się, że czas rozmów „jak Polak z Polakiem” przeminął. Rosnący konformizm społeczeństwa, słabnący duch oporu, nieustępliwość władzy, słabnąca nadzieja, to wszystko skłonić mogło do czynów radykalnych. Przypomnę, nieco dziś zapomnianą, śmierć w 1982 r. warszawskiego milicjanta sierż. Zdzisława Karosa, postrzelonego, raczej przypadkowo, przez licealistów, którzy założyli Siły Zbrojne Polski Podziemnej i nawoływali do walki o niepodległość z bronią w ręku. Planowali np. odbicie internowanych i wywołanie powstania zbrojnego. Romantyczna, powstańcza tradycja była wtedy inspiracją dla wielu młodych ludzi, którzy widzieli siebie z butelkami z benzyną w ręku i z biało-czerwoną opaską na rękawie. Sam pamiętam, z jakim dreszczem emocji czytałem wówczas ostatnie rozdziały Ziela na kraterze Melchiora Wańkowicza i chwytający za serce opis wspaniałej młodzieży ginącej z piosenką Pałacyk Michla… na ustach. Atmosfera podczas Mszy za Ojczyznę była taka, że wystarczyłoby jedno słowo… Ksiądz Jerzy nigdy go nie wypowiedział.
Opór bez przemocy
Dziś chyba trudno pojąć cóż tak magnetycznego było w jego homiliach, wypowiadanych równym, niemodulowanym głosem. Mówił o rzeczach prostych, podstawowych: „nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj”, „Nie walcz przemocą. Przemoc nie jest oznaką siły, lecz słabości. Komu nie udało się zwyciężyć sercem lub rozumem, usiłuje zwyciężyć przemocą. Każdy przejaw przemocy dowodzi moralnej niższości”. Ksiądz Jerzy budował wspólnotę oporu przeciw zniewoleniu, ale potępiał każdą formę przemocy, także wśród swoich. To wcale nie było proste, emocje tłumu uczestniczącego w Mszach za Ojczyznę były wielkie, poczucie swoistego wybrania, jakiś mesjanizm objawiający się zbiorowym dreszczem uniesienia podczas śpiewu Boże coś Polskę, były łatwe do wykorzystania, sprowokowania. Niektórzy, także ja sam, w młodzieńczym radykalizmie, uważali, że przesadza, że nie wykorzystuje potencjału, który wyrósł wokół jego osoby. „Moi drodzy, jak zawsze rozejdźmy się w absolutnym milczeniu. Pokażmy, że w milczeniu jesteśmy solidarni…” – mówił na zakończenie każdej Mszy i tysięczne tłumy rozchodziły się bez szmeru, poddając się jego łagodnemu autorytetowi. Wspominając dziś tamte religijno- narodowe misteria widzę, jak wiele było w nich estetycznego kiczu, nieznośnie patetyczna pieśń: „Ojczyzno ma, tyle razy we krwi skąpana, jakże wielka dziś Twoja rana, jakże długo cierpienie twe trwa…”, podniesione w górę ręce z palcami ułożonymi w znak zwycięstwa, nie zawsze dobra poezja, krzyże i różne odznaki przypinane do ubrań. Dziś, gdy niektórzy odtwarzają te same rytuały, jak niedawno pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, mamy dojmujące poczucie anachronizmu, niespójności tej estetyki z duchem czasu. Łatwo byłoby więc zapewne wyśmiać tamte emocje i sposób ich wyrażania, jednak wtedy nie były one kiczem, wyrażały bowiem autentyczne uczucia za pomocą środków odpowiadających nastrojowi i potrzebom tamtego czasu.
Dlaczego zginął właśnie ksiądz Jerzy
Dziś, tak mi się zdaje, już to rozumiem. On był człowiekiem Bożym, nie politykiem w sutannie zasiadającym na meblach gdańskich, pławiącym się w bogactwie, nie jeździł mercedesem, skromny, niepozorny, ale silny duchem i tworzący tę formę oporu, która była dla władz PRL najbardziej niebezpieczna. „… Abyśmy byli wolni od lęku, zastraszenia, ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy” – za takie słowa zginął. Byłem w żoliborskim kościele w niedzielę 28 października 1984 r., dziewięć dni po porwaniu, ciała jeszcze nie znaleziono, ale gen. Kiszczak, szef MSW, przyznał już publicznie, że było to dzieło funkcjonariuszy SB. Nadziei było coraz mniej, chwytano się jednak każdej przekazywanej z ust do ust pogłoski, że Ksiądz więziony jest w bunkrach pod Kazuniem, że wywieziono go na wschód. Natężenie emocji trudne do opisania, modlitwa, płacz. Pierwsza Msza za Ojczyznę bez księdza Jerzego. Odczytano list od przebywającego w szpitalu księdza Teofila Boguckiego, proboszcza, opiekuna i przyjaciela Popiełuszki: „Duchy ciemności nie mogły znieść światła, które biło jasnym blaskiem i rozlewało się po polskiej ziemi, budząc nadzieję i otuchę”. Dziś wiem, że świat realny nie jest aż tak prosty, ale wtedy, jak wszyscy stojący w kościele i zapełniający plac przed nim, byłem pewien, gdzie jest dobro i prawda, a gdzie zło i kłamstwo. Tydzień później był pogrzeb. Zmasakrowane ciało Księdza odnaleziono w Zalewie Wiślanym opodal Włocławka i nadzieja zgasła. Teraz należało się przekonać, w jakim stopniu słowa św. Pawła, życiowe motto księdza Jerzego: „Zło dobrem zwyciężaj”, zostały zrozumiane i zaakceptowane, przez tych, którzy płakali nad jego ciałem. Nie było mnie tam, gdy we wtorek 30 października podczas wieczornej Mszy ogłoszono odnalezienie zwłok Księdza. Znam z relacji ten niesamowity moment zbiorowego szlochu tłumów, w których zgasła ostatnia nadzieja. I jakże symboliczna chwila, gdy podczas odmawiania modlitwy Pańskiej padły słowa „jako i my odpuszczamy”. Dopiero za trzecim razem, z wysiłkiem, ludzie powtórzyli je za celebransem.
Solidarność żyje, bo Ty oddałeś za nią życie
3 listopada w sobotę był pogrzeb. Ciało Księdza wystawiono w prezbiterium kościoła św. Stanisława w poprzedzającą noc. Stanął w kolejce tłum. Ci, którzy znają topografię Żoliborza, zrozumieją jak wielki, jeśli napiszę, iż sam stałem daleko za placem Inwalidów, dwa kilometry od celu. Była cisza, ludzie przesuwali się spokojnie, niemal bez słów, nie było widać żadnych radiowozów, mundurowych milicjantów, śmigłowców, byliśmy sami z naszą żałobą, władza zrezygnowała z pokazywania czytelnych objawów swej siły. Potem kościół, trumna na katafalku, kwiaty, hutnicy trzymający wartę i rodzice księdza Jerzego, jak z innego świata. Matka, staruszka w chuście i szczupły, wręcz wychudzony ojciec. Jeśli dobrze pamiętam, siedzieli w pierwszej ławce, zapamiętałem ich twarze, ścięte nieszczęściem, proste, zastygłe w bólu. Rano zaczęły napływać niepoliczone rzesze ludzi, 500 tysięcy, milion? Nikt nie jest w stanie policzyć. Zapełnił się plac wokół kościoła, plac Komuny Paryskiej (dziś Wilsona) i wszystkie sąsiednie ulice, ludzie na dachach, drzewach, w oknach okolicznych domów. Stałem niedaleko grobu, przy płocie otaczającym kościół, na wprost wzruszającego pomnika Małych Powstańców Warszawskich. To jedno z najmocniejszych moich wspomnień. Czuło się napięcie, ale tłum był spokojny, chyba czuliśmy, w jaki sposób możemy najlepiej wypełnić testament księdza Jerzego. Skandowanie: „zwyciężyłeś, zwyciężaj”, „solidarność”, cisza podczas liturgii, niesamowita, bo przecież stał tam milion. I słowa Lecha Wałęsy, kwintesencja naszych uczuć: „Solidarność żyje, bo Ty oddałeś za nią życie”. Późnym popołudniem jechałem „siedemnastką” na Centralny, aby wrócić do Poznania. Ta chwila została mi w pamięci, było jak cztery lata wcześniej, jakby nie zdarzył się stan wojenny, nie było internowań, ofiar komunistycznej przemocy, jakbyśmy nadal byli ożywieni tamtą radosną nadzieją, która zdawała się już przecież umierać. Ludzie w tramwaju rozmawiali otwarcie, bez oporów i lęku. Naprawdę śmierć księdza Jerzego dała „Solidarności” nowe życie.
Kochajcie nieprzyjaciół, nie bójcie się piętnować zła
Jakże trudno dziś odnaleźć tamte emocje, jeszcze trudniej przekazać je pokoleniom ukształtowanym w świecie całkiem innym. Staję przed tym wyzwaniem co roku, gdy chcę o tym opowiedzieć moim studentom: jak mówić o emocjach, ulotnej atmosferze chwili, kto nie przeżył, pewnie nie zrozumie. Coś można jednak chyba przekazać, istotę przesłania księdza Jerzego Popiełuszki, kapłana pełnego skromności, dojrzewającego do roli, którą przyszło mu odegrać, narzędzia w rękach Pana. On mówi nam dziś: bądźcie ludźmi sumienia, wolnymi, niezakłamanymi. Kochajcie nieprzyjaciół, choć nie obawiajcie się piętnować zła. Gdybym mógł, ogłosiłbym księdza Jerzego patronem języka życia publicznego. Ileż miał powodów, aby piętnować i tępić tych, którzy go prześladowali – nie czynił tego, głosił umiar, wyrozumiałość i łagodność. To jest jego podstawowe przesłanie na dzisiejsze czasy, nikogo nie nazywał „zarazą”, nikogo nie wykluczał, w każdego wierzył, ufał. Dobry święty dla naszych czasów, społeczeństwa i Kościoła.