Logo Przewdonik Katolicki

Haust świeżego powietrza

Anna Druś
Ks. Jerzy Popiełuszko przy ołtarzu na balkonie kościoła pw. Stanisława Kostki w Warszawie, 1983 r. Fot. Maciej Macierzynski/REPORTER/East News

Czterdzieści lat temu ks. Jerzy Popiełuszko odprawił pierwszą Mszę za Ojczyznę. To dzięki temu fenomenowi w Polsce tak naprawdę nie wybuchła żadna rewolucja, nie było żadnych organizacji terrorystycznych – i to pomimo tak wysokiego poziomu frustracji w społeczeństwie. Rozmowa z historykiem Pawłem Skibińskim.

Skąd się wziął fenomen Mszy za Ojczyznę, odprawianych przez bł. ks. Jerzego Popiełuszkę?
– Zacznijmy od tego, że to nie ks. Jerzy „wymyślił” Msze za Ojczyznę, ale jego proboszcz ks. Teofil Bogucki, i to ponad rok wcześniej. Jesienią 1980 r., niedługo po tzw. porozumieniach sierpniowych, stanowiących podstawę powstania „Solidarności”, i po rozbudzeniu naprawdę żywych nadziei społecznych na zmianę, ks. Bogucki z parafii św. Stanisława Kostki w Warszawie, na Żoliborzu, zaczął co miesiąc odprawiać jedną niedzielną Mszę w intencji Ojczyzny. Modlono się o wyproszenie u Pana Boga owoców tego, co zaczęło się w sierpniu, o mądrość dla Polaków w tej trudnej sytuacji. Gdy rok później, w grudniu 1981 r., został wprowadzony stan wojenny, zmieniła się też nieco intencja modlitwy za Ojczyznę. Wtedy też za organizację tych Mszy u św. Stanisława Kostki był już odpowiedzialny wikary parafii, ks. Jerzy Popiełuszko.

Kiedy to było dokładnie?
– Pierwsza Msza za Ojczyznę w stanie wojennym odbyła się 17 stycznia 1982 r., czyli niemal dokładnie 40 lat temu.

Czy „jego” Msze za Ojczyznę czymś się różniły od tych wcześniejszych?
– Ich niezwykłość polegała na tym, że były bardzo rozbudowane. Przede wszystkim miały bogatą oprawę, oczywiście jak na tamte czasy i realia ówczesnych parafii. Wybitni aktorzy, którzy z powodu wprowadzenia stanu wojennego zaczęli bojkotować publiczną telewizję, czytali czytania, często też Mszy towarzyszyły recytacje fragmentów polskiej literatury, głównie poezji polskich romantyków. Śpiewano specjalnie skomponowane pieśni, obecna była monumentalna scenografia, specjalny wystrój kościoła, nawiązujący do wątków patriotycznych. Do historii przeszła śpiewana tam wówczas często pieśń Ojczyzno ma, którą pewnie poza tym kontekstem uznalibyśmy za przykład nadmiernej egzaltacji, a tu stała się swego rodzaju hymnem, ponieważ wyrażała uczucia wielu uczestników tych liturgii. Niezwykle ważne były też oczywiście kazania ks. Jerzego, pomagające wiernym bieżącą sytuację zgromadzonych rozumieć w świetle Ewangelii.

No właśnie, jaka to dokładnie była sytuacja? Pytam trochę w imieniu osób, które urodziły się po stanie wojennym i tę rzeczywistość znają wyłącznie z podręczników do historii.
– Gdyby chcieć ją opisać jednym słowem, byłoby to słowo „frustracja”. Ludzie podczas „festiwalu Solidarności”, trwającego od sierpnia 1980 r. do wprowadzenia stanu wojennego, naprawdę uwierzyli, że zmiana w Polsce jest możliwa, że możliwa jest większa swoboda dla społeczeństwa. 13 grudnia 1981 r. wojskowy zamach stanu im tę wiarę brutalnie odebrał. Do tego bardzo wiele osób doświadczało osobistych tragedii: rozdzielano rodziny, dzieci „niepokornych” umieszczając w sierocińcach, ich samych internowano – co było jednoznacznie uważane za więzienie, wyrzucano ludzi z pracy za jakąkolwiek niekontrolowaną przez władzę aktywność. Ludzie żyli w poczuciu krzyczącej niesprawiedliwości. Na to nakładała się naprawdę przytłaczająca rządowa propaganda, sącząca kłamstwa zewsząd. Stąd tak wielu Polaków potrzebowało wówczas choćby odrobiny wolności – i to właśnie dawał im Kościół. Msze za Ojczyznę były jak haust świeżego powietrza w dusznej atmosferze stanu wojennego.

Przygotowując się do naszej rozmowy, szukałam w internecie nagrań kazań ks. Jerzego z tych Mszy i szczerze przyznam, że nieco mnie zdziwił ten jego fenomen, przynajmniej jeśli zestawiać go ze współczesnymi kaznodziejami, porywającymi tłumy.
– To częściowo pewnie wynika z tego, że odbiór archiwalnych treści dzisiaj jest utrudniony, pewnych rzeczy w nich nie da się usłyszeć. Nie da się przenieść w czasie kontekstu, atmosfery, osobowości mówcy, na pewno mentalność jego słuchaczy była inna niż nasza. Ale z drugiej strony – rzeczywiście, trzeba przyznać, że z perspektywy czysto ludzkiej, zwłaszcza współczesnej, ks. Jerzy nie powinien być uznany za interesującą osobę. Nie był efektowny zewnętrznie, był to raczej drobny, zwyczajny kapłan pochodzący z wiejskiej rodziny. Nie wypowiadał się egzaltowanie, nie stosował technik przyciągających uwagę, ale mimo to pociągał i porywał słuchaczy tym, co mówił. Na pewno miał silne poczucie misji i był bardzo oddany zadaniom duszpasterskim, do których go przydzielono. Sprawdzał się w różnych środowiskach. Był najpierw duszpasterzem pielęgniarek i pracowników służby zdrowia, potem uczniów szkoły pożarniczej, wreszcie hutników Huty Warszawa – od sierpnia 1980 r. Umiał z wszystkimi tymi ludźmi rozmawiać, radzić im, pocieszać w trudnościach.
I choć było tak, że jego działalność budziła kontrowersje nawet wewnątrz Kościoła, nie znamy świadectwa człowieka, który by powiedział, że ks. Popiełuszko mu zaszkodził. Przeciwnie – jest bardzo wiele świadectw nawróceń podczas Mszy za Ojczyznę, świadectw o spowiedziach po latach. Z pewnością tym, co błogosławiony ks. Jerzy mówił, umiał skierować ich bunt w stronę chrześcijańską, przekierować frustrację wielu osób na pogłębienie życia duchowego, na przeżywanie otaczającej ich rzeczywistości w perspektywie wiary.

Zło dobrem zwyciężaj…
– Tak, ks. Jerzy szczególnie upodobał sobie ten cytat z Ewangelii: „Nie daj się zwyciężyć złu, lecz zło dobrem zwyciężaj”. Uczył, żeby nie nosić w sobie pragnienia zemsty za doznane krzywdy, żeby przebaczać nieprzyjaciołom, żeby jednoczyć swój ból i cierpienie z cierpieniem Chrystusa. To było jasne, ewangeliczne przesłanie, przynoszące ulgę wielu osobom, które jednak nie mieściło się w głowach przedstawicieli aparatu władzy. Oni te słowa odbierali jako wezwanie do bojkotu władzy ludowej. Nie zapominajmy jednak, że komunizm wyrósł na nienawiści, dlatego nauka o przebaczeniu oprawcom była w tym środowisku niezrozumiała. Stąd zapewne ta niechęć władz do ks. Jerzego, która w końcu stała się jedną z przyczyn jego uprowadzenia i śmierci.

Czy jednak wszyscy uczestnicy tych Mszy rzeczywiście odbierali jego słowa na tej głębszej płaszczyźnie? Mówił Pan, że były one skrawkiem prawdziwej wolności, więc pewnie przyciągały różnych ludzi z różnych powodów.
– Oczywiście, że nie wszyscy nadążali za tym duchowym przekazem. Na Mszach za Ojczyznę były też osoby po prostu nielubiące komunistów i pragnące to zamanifestować, to jasne. Te Msze były wydarzeniami bardzo emocjonalnymi, gromadzącymi coraz większe tłumy i rozlewającymi się na cały kraj. Przecież bardzo szybko ten pomysł podchwycili księża z wielu miejsc w Polsce i również zaczęli odprawiać Msze za Ojczyznę. Niemniej przesłanie ks. Jerzego o miłości nieprzyjaciół było na tyle silne, na tyle zrozumiałe, że przyniosło niebywały skutek.
Uważam, że właśnie m.in. dzięki temu fenomenowi w Polsce tak naprawdę nie wybuchła żadna rewolucja, nie było żadnych organizacji terrorystycznych – i to pomimo tak wysokiego poziomu frustracji w społeczeństwie. To niebywałe wydarzenie, bodaj czy nie w dziejach świata, gdyż gdzie indziej, jak np. w Ameryce Południowej, bardzo podobne sytuacje społeczne kończyły się powstaniem partyzantki miejskiej, rozruchami czy rewolucjami.

Zamieszek nie wywołało nawet brutalne porwanie i zabójstwo ks. Jerzego. Jego pogrzeb, gromadzący wielusettysięczny tłum z całego kraju – również.
– Dla mnie to nie tylko splot ludzko-społecznych czynników, ale także jasna obecność czynnika nadprzyrodzonego. Proszę sobie wyobrazić, że komunistyczne władze były niemal pewne, że pogrzeb zamieni się w antyrządową manifestację, dlatego w Warszawie zgromadzono dodatkowe siły policyjne z całego kraju. Podobnie szacowała też niemiecka Stasi – o czym dowiedzieliśmy się stosunkowo niedawno, studiując ich raporty.
Odwiedzający Polskę niedługo po porwaniu ks. Jerzego premier Włoch Giulio Andreotti, gdy przyprowadzono go do kościoła św. Stanisława, gdzie trwały zbiorowe modlitwy, był pełen rezerwy, może nawet niesmaku. Nie rozumiał panującej tam atmosfery, uważał to za przejaw zbiorowej histerii. Podkreślmy – wielkie emocje były obecne, ale Andreotti nie widział, że są one przeżywane po chrześcijańsku.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki