To, czym jest urząd biskupa i jakie ma miejsce w strukturze Kościoła, jest kwestią teologii i choć z czasem jest coraz bardziej precyzowane, to zasadniczo teologia posługi biskupiej w Kościele jest niezmienna.
Proces wyboru konkretnego człowieka na urząd biskupa nie tylko zmieniał się w czasie, ale i odpowiadał zarówno na potrzeby czasów, jak i zagrożenia, jakie owe czasy ze sobą niosły. To oznacza, że może rozmowy o jego zmianie dzisiaj nie są jedynie czczą teorią, ale otwartym polem do analizy starych i poszukiwania nowych rozwiązań.
Poufność rodzi wątpliwości
Powołana po ubiegłorocznej, pierwszej sesji synodu grupa poświęcona „niektórym aspektom postaci i posługi biskupa w misyjnej perspektywie synodalnej”, w czasie trwającej sesji postuluje większą przejrzystość i rozliczalność w procesie wyboru kandydatów do episkopatu. Podkreśla przy tym, że „poufność rodzi niekiedy wśród wiernych wątpliwości co do uczciwości wprowadzonych procedur i, bardziej ogólnie, dyskomfort związany z trybami, ocenianymi jako niezgodne z modelem Kościoła synodalnego”.
To spostrzeżenie, którego dziś nikomu nie trzeba tłumaczyć. We współczesnym świecie otoczenie sprawy tajemnicą nie daje poczucia jej wielkości czy godności. Kojarzy się raczej z chęcią ukrycia czegoś niegodnego. W naszym sposobie myślenia o tym, co odbywa się w prawdzie i jest dobre, nie potrzeba mówić w tajemnicy. Tymczasem nad wyborem biskupa wciąż ciążą obwarowania „sekretu papieskiego”, uczestnicy tego procesu zobowiązani są do całkowitego milczenia – w tym zatajenia nawet swojego udziału w samym procesie. W efekcie biskup jawi się zdecydowanej większości Kościoła, czyli świeckim, jako ktoś, kto pojawia się znikąd, czyjej władzy są poddani, nie mając sposobności powiedzieć o swoim sprzeciwie, potrzebach czy obawach. Przypomina to bardziej władzę feudalno-monarchistyczną, a nie synodalną wspólnotę – choć zamierzenia Soboru Watykańskiego II w tej kwestii były zgoła inne. Inne jednak też były wówczas obawy, wyrastające z historii Kościoła i inne były potrzeby.
Historyczne warunki
Zanim dojdziemy do obecnie obowiązujących przepisów, warto przyjrzeć się właśnie historii i temu, w jaki sposób decyzje o obsadzaniu stolic biskupich warunkowane były decyzjami osób świeckich.
Pierwszych biskupów mianowali apostołowie, a potem ich uczniowie. Maciej dołączył do grona Dwunastu poprzez ciągnięcie losu. Później poszczególne gminy chrześcijańskie same wybierały kandydata na biskupa, a inni biskupi ten wybór zatwierdzali i dokonywali konsekracji.
Z czasem zaczęto wprowadzać prawne zasady. Wiązało się to z faktem, że po edykcie mediolańskim chrześcijaństwo uzyskało status religii oficjalnej i Kościół otoczony opieką przez cesarza rósł w potęgę instytucjonalną i materialną. Od 325 r., po postanowieniach Soboru w Nicei, biskupa diecezji mieli konsekrować razem wszyscy biskupi danej prowincji. Z pism św. Celestyna dowiadujemy się, że w procesie wyboru uczestniczyli jeszcze wówczas świeccy (Celestyn domagał się, żeby nie ustanawiać biskupa, którego lud nie chce) – ale ich rola stopniowo była ograniczana. Wiązało się to między innymi z praktycznymi trudnościami. Wspólnoty się rozrastały, Kościół stawał się większy, prawdopodobnie też razem z docieraniem chrześcijaństwa na kolejne tereny, wyznawcy stawali się mniej świadomi i mniej dojrzali w wierze.
Odsunięcie świeckiego ludu od wyboru biskupa nie oznaczało jednak odebrania głosu świeckim w ogóle. Głos ludu przejęli świeccy władcy. To cesarze wyznaczali kandydatów na metropolitów i biskupów. Nie obywało się bez symonii, walk o władzę i majątki, a nawet wskazywania na urząd biskupa kandydatów bez święceń kapłańskich. To świecki władca przekazywał biskupowi władzę nad posiadłościami. To świecki władca wręczał biskupowi pastorał i pierścień. To świeckiemu władcy biskup składał przysięgę wierności. Jednocześnie w Kościele coraz silniejsze było przekonanie, że władza papieska ustawiona jest ponad władzą cesarską. Ostatecznie doprowadziło to do słynnego sporu o inwestyturę, który zakończył się podpisanym w 1122 roku w Wormancji układem między papieżem Kalikstem II a cesarzem Henrykiem V. Zgodnie z ich umową wybór biskupa miał od tej chwili być w rękach kapituł katedralnych, dokonywany przez kanoników w sposób wolny, ale w obecności władcy i bez stosowania przekupstwa z jego strony.
Wykluczeni rykoszetem
W ten właśnie sposób ludzie świeccy zostali wyeliminowani z procesu wybierania biskupa. Nie był to ruch przeciwko wiernym, którzy w tamtym społeczeństwie pełnili funkcję grzecznych lub mniej grzecznych owiec do pasienia, zarówno dla władców kościelnych, jak i świeckich. Był to ruch uniezależniający Kościół od wpływów politycznych i od świeckich władców. Z tej perspektywy, uwzględniając okoliczności czasu, trudno jest go postrzegać w negatywnym świetle.
Ustalenia układu w Wormancji zostały później przyjęte jako prawo przez Sobór Laterański II i potwierdzone przez Sobór Laterański IV w 1215 roku. Odtąd to kapituły miały wybierać kandydata na biskupa, a papież go zatwierdzał i nadawał urząd.
Oczywiście zdarzały się w historii sytuacje łamania przyjętych zasad. Królowie zdobywali dodatkowe uprawnienia, czasem je sobie uzurpowali. Papieże zgadzali się na takie uzurpacje, jeśli przedstawieni im kandydaci nie wydawali się bardzo źli. Stopniowo cała władza coraz bardziej koncentrowała się w ręku papieża tak, że kapituły przestały wybierać kandydata: w XIX wieku ich zadaniem było już tylko przedstawianie listy kandydatów.
Papież i prawo
Kodeks prawa kanonicznego, przyjęty w 1917 roku, określał, że to papież w wolny sposób mianuje biskupów. Jako że osobiście nie ma możliwości poznania kandydatów, tych przedstawiać miały mu Kościoły z poszczególnych krajów. Kodeks określał, że kandydat na biskupa musi pochodzić z prawego łoża, mieć skończonych 30 lat i święcenia kapłańskie od pięciu lat, odznaczać się dobrymi obyczajami, pobożnością, gorliwością o zbawienie dusz i roztropnością. Powinien mieć doktorat albo licencjat z teologii lub prawa kanonicznego, lub przynajmniej biegłość w tych dziedzinach. Ostateczny sąd należał do Stolicy Apostolskiej.
Sobór Watykański II podkreślał, że prawo nominacji i ustanawiania biskupów należy do władzy kościelnej i żadne przywileje ani prawa nie mogą być tu przyznawane władzom świeckim. To obowiązkiem legata papieskiego (w naszej praktyce: nuncjusza) jest przeprowadzenie całego procesu informacyjnego o kandydatach i przedstawienie ich Kurii Rzymskiej. Szczegóły tego procesu precyzuje Kodeks prawa kanonicznego z 1983 roku.
Oni mają szansę
Pierwszym krokiem jest tu sporządzana regularnie, przynajmniej raz na trzy lata i niezależnie od aktualnych potrzeb diecezji, ogólnokrajowa lista księży zdolnych do pełnienia urzędu biskupiego, tzw. episcopabilis. Lista ta znajduje się w odpowiedniej dykasterii i znajdujący się na niej księża sami o tym nie wiedzą. Listę tę sporządza Konferencja Biskupów – po naradzie, ale z zachowaniem tajemnicy. Poszczególni biskupi mogą na nią wpisywać również swoich kandydatów. Ilu takich potencjalnych zdolnych do biskupstwa księży żyje w tej chwili w Polsce ani na ile obszerna jest ta lista – tego nie wiemy.
Jeśli chodzi o kryteria, jakie powinni spełniać kandydaci, są one takie same jak te podane w poprzednim KPK. Podniesiono tylko wiek do 35 lat i nie wspomina się już o pochodzeniu potencjalnych biskupów „z prawego łoża”.
Informacje i konsultacje
To jest pierwszy i ważny moment, kiedy przedstawiający potencjalnych kandydatów do biskupstwa powinni – zgodnie z zapisami prawa – zatroszczyć się o zdobycie wiadomości i ustalenie, czy kandydat spełnia wszystkie kryteria, które decydują o jego zdatności. Mogą korzystać przy tym z pomocy duchownych i świeckich.
Kiedy w danej diecezji pojawia się wakat i potrzeba wybrania nowego biskupa (zwykle w naszych warunkach dotyczy to biskupów pomocniczych), kandydatury omawiane są pomiędzy urzędującymi biskupami danej diecezji. Następnie lista złożona z trzech nazwisk przesyłana jest do legata (nuncjusza).
On znów ma obowiązek uważnie zbadać sytuację wszystkich trzech kandydatów, zanim przedstawi ich w Stolicy Apostolskiej. Ma przy tym obowiązek wysłuchania biskupów, a jeśli uzna za stosowne, również księży z danej diecezji, zakonników oraz „świeckich odznaczających się mądrością”. Co więcej, przepisy precyzują, że owo badanie powinno być dokładne i wnikliwe. Polega ono na tym, że na piśmie stawia się wybranym osobom szereg pytań dotyczących kandydata.
Papież może przyjąć jedną z przedstawionych kandydatur, ale może też odrzucić wszystkie i odesłać sprawę do ponownej konsultacji. Ma również prawo mianowania własnego kandydata.
Świeckich nie słychać
Na ile jednak realny jest ten, podkreślany przez Sobór Watykański II i postulowany przez trwający synod, udział świeckich? W praktyce – symboliczny. Zdarza się, że pytania konsultujące danego kandydata rzeczywiście trafiają również do jednej czy drugiej osoby świeckiej. Jako że jest to objęte najgłębszą tajemnicą, nie sposób sprawdzić, jak duża (czy raczej: nieduża) jest to skala. Z dużym prawdopodobieństwem założyć można, że jeśli to osoby świeckie, to jedynie te najbliżej związane z kurią diecezjalną, bo tylko one są znane biskupom i mogą być podane do wiedzy nuncjusza jako ewentualni konsultujący. Nie ma praktyki zwracania się do proboszczów z pytaniem o świeckich gotowych na takie konsultacje, tym bardziej nuncjusz nie szuka wiernych w książce telefonicznej.
Rak sekretu
Praktyka, pokazywana przez raporty po sprawie kard. McCarricka w USA, pokazuje, że ten system jest mocno dziurawy. Szkodzi mu przede wszystkim tajemnica. W sekrecie papieskim chodzi o zachowanie szacunku należnego osobom, których dochodzenie czy sprawdzanie dotyczy – i to w jakiś sposób jest zrozumiałe. Jednak właśnie ten sekret, a z drugiej strony ograniczona liczba osób, którym zadaje się konkretne pytania, doprowadza do sytuacji, że kompromitująca wiedza wielu osób na temat patologicznego wręcz stylu życia może – jak w przypadku McCarricka – nie wyjść na jaw w badaniu, uznawanym za rzetelne i dogłębne. Ot, ktoś pytany nie miał wiedzy, inny uznał, że słyszał tylko plotki i w ten sposób do najwyższych godności kościelnych dotarł człowiek, który nigdy dotrzeć tam nie powinien.
Pytania o zmiany
Nad zmianami w sposobie wybierania biskupów Kościół zastanawia się od lat. Pewne próby podejmowane są już teraz w niektórych Kościołach lokalnych. Gdyby podsumować kierunek, w którym być może właśnie zaczynamy zmierzać, streszczałby się on w trzech hasłach: decentralizacja – deklerykalizacja – transparentność.
Decentralizacja oznacza oddanie inicjatywy Kościołom lokalnym. Nadal władza zatwierdzania i mianowania biskupów pozostawałaby w rękach papieża, jednak to Kościół lokalny nie tylko najlepiej zna swoich pasterzy, ale również w najlepszy sposób określa swoje braki i potrzeby. Jednocześnie biorąc udział w wyborze biskupa Kościół lokalny czuje z nim więź, czuje za swojego biskupa odpowiedzialność, co nie zawsze dzieje się w przypadku biskupów „spadających z nieba”.
Deklerykalizacja oznacza nic innego, jak poszerzenie grona konsultujących przyszłego biskupa o grono osób świeckich. Podejmowane gdzieniegdzie próby powrotu do wybierania biskupów przez kapituły nadal nie spełniają tego warunku. Możliwe jest jednak umożliwienie poszczególnym wiernym, ale i całym wspólnotom, budowania profilu duszpasterskiego przyszłego biskupa, wskazywania, jakie jego cechy, umiejętności czy charyzmaty uważają za niezbędne dla posługiwania w konkretnej diecezji. To odbywać się może w bardzo szeroki sposób i nie ma dziś żadnego powodu, dla którego rozeznanie wspólnoty miałoby być ignorowane.
Ostatnim i trzecim postulatem, niezbędnym we współczesnym świecie, jest transparentność. Wierni chcą wiedzieć, kto i w jaki sposób uczestniczy w procesie wyboru biskupa – żeby mieć pewność, że chodzi o dobro wspólnoty, a nie znajomości czy osobiste interesy. Chcą wiedzieć, z jakich powodów ten właśnie człowiek uznany został za tego, który będzie im służył w najlepszy sposób. Nie chcą się tego domyślać, a Kościół nie może pozwalać, by sądzili po pozorach (zwłaszcza gdy jedynym argumentem bywa fakt, że podawał kapcie swojemu poprzednikowi).
Dobro wspólnoty
Uznanie, że jako ludzie ochrzczeni jesteśmy w Kościele równi sobie w godności, pociąga za sobą konsekwencję zrozumienia, że „nie zostać biskupem” to nie jest wstyd ani porażka. Gdybyśmy w ten sposób zaczęli myśleć o Kościele, możliwe byłoby nawet prowadzenie otwartych procesów informacyjnych, zbliżonych do przedślubnych zapowiedzi czy ogłoszeń kierowanych do parafian przed święceniami kapłańskimi. Tydzień po ogłoszeniu „Raportu McCarricka” bp Mark E. Brennan z diecezji Wheeling-Charleston powiedział: „Byłoby pomocne – aby uniknąć przyszłych problemów – by ujawnić dane nazwisko, opublikować je i dać ludziom 30–60 dni na skomentowanie takiej kandydatury. Pewne sprawy mogłyby wówczas wypłynąć, a wszelkie poważne zarzuty mogą wtedy zostać zbadane i możemy uniknąć awansowania do biskupstwa kogoś, kto na to w rzeczywistości nie zasługuje”.
Taki sposób postępowania bez wątpienia dawałby możliwość zgłoszenia swoich obaw czy wiedzy osobom, które do obecnego procesu informacyjnego nigdy nie zostałyby zaproszone. Dopiero sama ta wiedza objęta byłaby sekretem. Wtedy proces wyboru biskupa chroniłby dobro nie tylko potencjalnych kandydatów na biskupów, ale również dobro całej wspólnoty.