Piszę ten tekst w przededniu Dnia Nauczyciela, czyli 14 października. Belfer to mój pierwszy zawód wykonywany. W latach 1987–1991, kilka epok temu, uczyłem historii i wiedzy o społeczeństwie w skromnym liceum na warszawskiej Pradze. Jeszcze do maja 1992 roku, będąc dziennikarzem, prowadziłem do matury ostatnią swoją czwartą klasę.
Lubiłem to zajęcie. Dziennikarstwo mnie, absolwenta historii, pociągnęło jako spełnienie misji należnej wolnej Polsce. Ale gdybym miał kilka żyć, w jednym byłbym nauczycielem. Śledziłem kolejne reformy organizacyjne i programowe, pisałem o nich czasem. Akurat przedmioty humanistyczne były i są w epicentrum sporów nabierających charakteru ideowych kontrowersji.
Zawsze starałem się bronić nauczycieli, niezależnie, z jaką władzą się ścierali, w sprawie godziwych warunków pracy, których częścią są dochody. Poprzedniej władzy próbowałem tłumaczyć, że ich zabiegi o bardziej patriotyczny i proobywatelski program nauczania nie powiedzie się, jeśli belfrzy nie zostaną pozyskani, ba, potraktowani jako elita. Strajk nauczycieli w roku 2019 uważałem za nieszczęście, ale nie obwiniałem jednej strony.
Rząd Morawieckiego wybrał wtedy drogę straszenia kadry nauczycielskiej swoistym urynkowieniem publicznych szkół. – Będziecie więcej zarabiać, jeśli będziecie więcej pracować – dowodził minister Dworczyk, robiąc podchody pod Kartę Nauczyciela, której w poprzednich latach PiS bronił. Ja uważałem, że nauczyciele mający wolny czas na dokształcanie to zysk dla uczniów.
Większość nauczycieli była przeciw prawicy, a wojny o płace ten rozdźwięk pogłębiły. Donald Tusk dochodził do władzy z podwyżkami w oświacie na sztandarach. To jeden z niewielu pośród jego 100 konkretów, którego wykonaniem nowa władza się chwali. Chociaż tej obietnicy dotrzymano tylko połowicznie.
Zarazem nowa minister edukacji Barbara Nowacka przystąpiła do realizacji w oświacie ideologicznej agendy lewicy. Cięcia w programie historii i języka polskiego miały go uwalniać od balastu tradycyjnych wartości. Ale odchudzenie podstawy programowej ma też inną naturę. Dzieci, młodzież i rodzice stali się przedmiotem specyficznej troski: uczeń ma się nie przemęczać. W rytmie narzekań liberalnych mediów, że każe mu się czytać za wiele książek. Możliwe, że tu i ówdzie program był przeładowany. Ale okrojono go mechanicznie: najpierw decydując, że ma zniknąć 20 procent treści, a potem szukając tematów, które z powodu tej arytmetyki powinny zniknąć.
Jest to, na razie połowiczne, wyjście naprzeciw tym środowiskom, które chcą tradycyjną szkołę wywrócić do końca. Ich zdaniem nie potrzeba ocen ani egzaminów. Edukacja ma być przestrzenią dla swoistej zabawy. Po co matura, rokrocznie czytałem takie pytania. Na razie infantylnym krokiem w tym kierunku jest zakaz zadawania prac domowych w podstawówkach. Nie opracowano nawet precyzyjnych wytycznych, co jest zadawaną do domu pracą, więc mamy chaos.
Czasem prezentuje się nam filmiki pokazujące, że już teraz absolwenci tradycyjnych szkół nie wynoszą żadnej wiedzy, że nie potrafią wskazać na mapie Polski albo wymienić daty Powstania Warszawskiego. Rzecz w tym, że tacy ludzie zawsze istnieli – w czasach, kiedy ja chodziłem do szkoły i kiedy w niej uczyłem. Wiara, że każdy wyniesie ze szkolnych murów komplet wiedzy, to utopia. Szkoła powinna jednak uczyć samego uczenia się. Wdrażać do obowiązku, bo taką naturę ma późniejsze życie zawodowe. Dziś nie myślę już z żalem o tym, że nie jestem nauczycielem. Miałbym patrzeć z bliska na erozję, na więdnięcie instytucji podgryzanej przez dziecinnych ideologów?