Istnieje taka pokusa, by zdanie: „Kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa” odczytywać w kluczu wyboru między życiem wartościami świata a wyrzeczeniem się ich, między pielęgnowaniem swojego ego a podporządkowaniem go woli Boga. To oczywiste i fundamentalne wybory. Problem rodzi się wtedy, gdy stajemy przed perspektywą wyrzeczenia się jednego dobra na rzecz Dobra wyższego, kiedy przychodzi nam rezygnować z tego, co – również w oczach Bożych – dobre, szlachetne i dające szczęście, na rzecz innej perspektywy, którą proponuje Pan. Gdy więc Jezus mówi o utracie życia, idzie nie tylko o dosłowne męczeństwo. Aby wybrać, trzeba stracić coś innego, tę stratę opłakać, pożegnać się, a nawet przejść przez żałobę po czymś, co było dla nas ważne.
Takiego wyboru nie dokonuje się dla przypadkowych osób czy nieprzekonujących idei. Tłumy widziały niegdyś w Jezusie Eliasza czy innego proroka. I dziś wielu widzi w Nim postać, która być może istniała. Widzi człowieka, który umarł, choć Jego wyznawcy twierdzą, że żyje. Wielu widzi w Nim patrona nieżyciowych wartości, anachronicznej wspólnoty. Są tacy, którzy Go ignorują albo nie dostrzegają. Pytanie: „Za kogo uważają Mnie tłumy?” sprawiłoby im niemałą trudność. Nawet spośród Jego uczniów znalazłoby się pewnie spore grono takich, którzy właściwie nie potrafią na nie odpowiedzieć.
W takiej sytuacji trudno się dziwić, że decyzja wyboru Jezusa jest kłopotliwa dla tych, którzy Go nie znają. Życie dla Jezusa może tracić ten, kto Go spotkał, naprawdę wie, kim On jest i jaką nadzieję przynosi. Stawką jest większe szczęście, trwalsza miłość, królestwo, które się nie kończy. Stawką jest świadomość bycia kochanym przez Kogoś, kto z powodu tej miłości nie zawahał się pójść na śmierć, zrezygnować z własnego życia dosłownie, ale też w szerszym znaczeniu. Jezus bowiem wyrzeka się na ziemi atrybutów swojej boskości i staje się po prostu człowiekiem, tożsamość Bożego Syna ujawniając z rzadka i tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne dla głoszenia Dobrej Nowiny. Bóg uniża się, ukrywa w ludzkim ciele, byśmy umieli nawiązać z Nim relację, pokochać Go, nasycać się Jego bliskością.
Dlaczego nie chciał, by uczniowie rozgłaszali, że jest Mesjaszem? Po ludzku sądząc, pewnie byłoby łatwiej wtedy zrealizować misję zbawienia, podbić tłumy, zdobyć świat. Bóg jednak wybrał drogę małości, pokory i łagodności. Stał się bezbronny w imię wszystkich bezbronnych, prześladowanych i poniżanych. Losem Jezusa było przejść tę drogę do samego końca, aż na Golgotę: „Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; zostanie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie”. Gdyby Jego uczniowie zaczęli opowiadać, że On jest Mesjaszem, promować Go wśród tłumów albo kształtować Jego wizerunek według własnych wyobrażeń, przebieg misji stanąłby pod znakiem zapytania. Człowiek nie powinien przeszkadzać Bogu w dziele zbawienia.
Droga pokory powinna być oczywista dla każdego, kto nazywa się uczniem Jezusa. To nie jest jakaś opcja do wyboru, ale konsekwencja stylu życia Boga na ziemi, w prostocie i cichości. Nie da się naśladować Mistrza wybiórczo. Pan zaprasza, by wziąć krzyż i zaprzeć się siebie, a więc nie siebie promować, nie własne idee głosić, nie zasłaniać Go sobą, bo wtedy religia staje się tylko ideologią, która może nawet służy jakiemuś ładowi społecznemu, ale nie od Boga pochodzi, lecz wypływa z ludzkich kalkulacji. Człowieka Bożego, naśladowcę Pana, rozpoznamy nie po wzniosłych słowach, nie po tłumach, które za nim idą, ale po tym, jak żyje. Taki człowiek pokazuje sobą, kogo naśladuje. Jego więź z Najwyższym wypisana jest w oczach, twarzy, czynach. Uczeń Jezusa wolny jest od lęku, że straci siebie i swoje życie, bo żyje w bliskiej relacji ze Zbawicielem. Nie ma lepszej i pewniejszej gwarancji na ocalenie życia niż ta świadomość, że przyjaźń z Panem ratuje przed śmiercią. Nawet wtedy gdy, idąc po Jego śladach, trafiamy na krzyż.