Abstrahując od dyskusji na temat tego, jak nazwać kryzys – czy jest to kryzys demograficzny, czy kryzys powołanych, czy kryzys współczesnego, laicyzującego się świata – faktem jest, że księży w Polsce mamy coraz mniej.
Liczby nie kłamią
Szerokim echem odbił się opublikowany niedawno list bp. Andrzeja Czai, w którym opolski ordynariusz tłumaczy wiernym konieczność łączenia niektórych parafii. W diecezji w ciągu najbliższych ośmiu lat na emeryturę odejdzie siedemdziesięciu dwóch księży. W ciągu najbliższych pięciu lat wyświęconych zostanie około czternastu. – Już w tym roku nie zdołam obsadzić personalnie wszystkich parafii i dlatego sześć zostanie połączonych z innymi – pisze bp Czaja. – W takiej sytuacji wierni dwóch parafii będą musieli się dzielić jednym proboszczem. Przyniesie to pewien uszczerbek dla życia i funkcjonowania parafii, m.in. zmniejszenie liczby
Mszy św., aby proboszcz mógł podołać obowiązkowi sprawowania liturgii w drugiej parafii. Pojawia się też konieczność większego zaangażowania wiernych świeckich w życie parafialne.
W całej Polsce, według danych zebranych przez KAI, sakrament święceń prezbiteratu przyjęło lub przyjmie w tym roku 217 księży. Najwięcej z nich, siedemnastu, w diecezji tarnowskiej. Archidiecezja częstochowska i bydgoska zyskają po jednym księdzu. W warmińskiej wyświęcony nie zostanie nikt.
Skalę zmian widać, jeśli liczby te porównać z danymi sprzed kilku lat. Niespełna dziesięć lat temu, w 2013 r., święcenia kapłańskie przyjęło czterystu diakonów – a to oznacza, że w ciągu dekady liczba ta spadła o połowę. Skończyły się czasy, kiedy to czerwiec był momentem wyraźnego zastrzyku personalnego dla diecezjalnej wspólnoty. Święcenia jednego, dwóch czy trzech księży nie są w stanie wyrównać strat powodowanych przechodzeniem na emeryturę, śmiercią i porzucaniem kapłaństwa. Księży w diecezjach bez wątpienia jest i w najbliższym czasie będzie coraz mniej.
Demografia
Dlaczego liczba księży się zmniejsza? Dlaczego do seminariów zgłasza się coraz mniej chętnych? Prób odpowiedzi na to pytanie jest wiele. Żadna nie jest pełna i wystarczająca, ale razem pozwalają zrozumieć głębiej to zjawisko.
Pierwszą odpowiedzią może być demografia. Przez jakiś czas próbowano w ten sposób tłumaczyć cały problem kryzysu powołań, twierdząc, że jest to jedyna przyczyna. Jedyna nie jest – ale rzeczywiście w latach 80. mieliśmy do czynienia z dużym wyżem demograficznym. Księża z tego pokolenia przyjmowali święcenia na początku lat dwutysięcznych i są dziś w pełni sił, po czterdziestce. Z kolei rok 2000 to wyraźny niż demograficzny: urodzeni w tamtym czasie są dziś klerykami w seminariach i przygotowują się do święceń. Trudno się dziwić, że roczniki seminaryjne nie są dziś tak liczne, jak te w pokoleniu wyżu.
Religijność
Drugą przyczyną, nie mniej ważną, jest spadek religijności młodych, widoczny w prowadzonych badaniach. Po roku 2005 doszło do wyraźnego załamania tej religijności.
Z badań wyraźnie wynika, że około roku 2005-2008 znacząco załamała się religijność młodych, co również pokrywa się z trendem powołań. Jeśli w 1992 r. swoją religijność deklarowało 93 proc. młodych, to w 2021 r. deklarację taką składało już tylko 71 proc. W ciągu ostatnich 30 lat odsetek uczestniczących w praktykach religijnych spadł z 69 proc. do zaledwie 23 proc. W dużych miastach w katechezie szkolnej na poziomie liceum uczestniczy średnio jedna trzecia uczniów. To ważne dane, które – jeśli nałożyć je na dane demograficzne – pozwolą zrozumieć, jak wąska zrobiła się grupa tych, którzy choćby tylko potencjalnie rozważać mogliby wstąpienie do seminarium.
Wiarygodność
Ważnym elementem, który wpływa na liczbę powołań, są bez wątpienia skandale, jakie w Kościele wybuchają, i w związku z tym również utrata wiarygodności Kościoła. Proces ten nie przebiega jednak na poziomie tak prostym, jak się to próbuje czasem pokazywać: „księża to pedofile, nie chcę być księdzem”. Wydaje się, że jest to bardziej skomplikowane. Tuszowane skandale sprawiają, że młodzi przestają Kościołowi wierzyć. W związku z tym tracą gotowość zawierzenia swojego życia Bogu właśnie przez ręce Kościoła. Nie mogą już ufać, że nie zostaną w nim skrzywdzeni, również na poziomie emocjonalnym. Pojawiają się w związku z tym wątpliwości również na poziomie doktrynalnym: bo jeśli Kościół jako instytucja oszukał ich w jednej sprawie, jaką mają gwarancję, że wszystko w nim nie jest podobnym kłamstwem? Jeśli nikt na te wątpliwości nie odpowie, będą one w młodych rosły, powodując odejście od wiary, a co za tym idzie – również niemożność pójścia drogą powołania kapłańskiego.
Wizerunek
Na liczbę powołań znaczący wpływ mogą mieć również przyczyny kulturowe. Wśród nich wymienić można śmierć Jana Pawła II – moment, kiedy wielu straciło nie tylko wzorzec, ale i punkt identyfikacji z Kościołem, poczucie wstępowania do tej samej grupy, do której należał i on. Można tu wymienić także obraz Kościoła, jaki pojawiał się w mediach, zarówno na poziomie informacji, jak i fabularnej fikcji – obraz często wyolbrzymiony, ale często również niestety zasłużony. To sprawia, że w Polsce wizerunek Kościoła i obraz księdza jest coraz gorszy i trudno się dziwić młodym, że nie jest on dla nich pociągający.
Ty chyba księdzem będziesz
Wśród przyczyn spadku powołań wymieniać można również te społeczne. Wcześniej w Polsce mieliśmy do czynienia z Kościołem ludowym, w którym wiara była manifestowana publicznie, przywiązanie do praktyk było zaś nie tylko duże, ale również weryfikowane przez najbliższe środowisko. Nikt tak dobrze jak sąsiedzi nie pilnował uczestnictwa w Mszy św. czy przestrzegania niedzielnego odpoczynku. Dziś wiara mocno się indywidualizuje, pozbawiona jest społecznej presji, a co za tym idzie, nie ma w niej również presji czy oczekiwań wobec kandydatów do kapłaństwa. Oczywiście nikt nie zostawał księdzem dla babci czy cioci (byłaby to wszak najgorsza z możliwych motywacji), ale wielu księży mówi, że to właśnie taka myśl, rzucona przez kogoś, miała dla nich duże znaczenie. „Ty to chyba księdzem będziesz” kiełkowało przez lata w młodych chłopakach, z czasem niektórych z nich prowadząc do rozpoznania powołania. Dziś coraz rzadziej albo wcale takich oczekiwań – choćby żartem – wobec chłopców się nie wysuwa. Kapłaństwo zostało odsunięte z perspektywy potencjalnej przyszłości. O nim się po prostu już dziś nie myśli – nie wspominając już nawet, że dla mało których rodziców jest oczekiwaną czy wymarzoną przyszłością dla syna.
Z pustego nie nalejesz
Sekularyzacja jest zjawiskiem obejmującym całą Europę i choć Polska długo się mu opierała, trudno się spodziewać, żeby zdołała to robić w dłuższej perspektywie. W społeczeństwie, które nawet jeśli nie przestaje wierzyć, to przestaje praktykować swoją wiarę; w którym nie ma zainteresowanych katechezą, w którym Kościół i księża cieszą się coraz gorszą opinią, trudno jest oczekiwać tłumów, pragnących formować się do kapłaństwa. Do tego dochodzą również dodatkowe czynniki, to znaczy coraz mniejsza dojrzałość kandydatów do kapłaństwa, ich coraz gorsze przygotowanie intelektualne, a nawet tak trzeciorzędne kwestie jak prestiż księdza i ich coraz gorsza sytuacja materialna, przez co kapłaństwo przestało być postrzegane jako społeczny awans. Wszystko to razem składa się na obraz tej przestrzeni, z której wyrastać powinny powołania kapłańskie, a z której, co widać wyraźnie, wyrastać nie mogą.
Mało nas
Jeśli jednak spadek liczby powołań kapłańskich odpowiada spadkowi liczby wierzących – to może nie ma się o co martwić? Mniejsza grupa wierzących potrzebować będzie mniej księży i w praktyce nic się nie zmieni? Może nie jesteśmy wcale w momencie kryzysu, ale w momencie wyglądającego na kryzys początkowego etapu wielkiej przebudowy Kościoła?
Nawet jeśli księży w Polsce jest coraz mniej, to nadal jest ich dużo więcej niż w Europie (w przeliczeniu na liczbę katolików). Nadal – jeśli jest ich coraz mniej – to jest ich więcej, niż było na przykład w czasach powojennych. Nadal w każdej parafii w każdą niedzielę odprawianych jest kilka Mszy św., tak żeby były w możliwie najdogodniejszych porach, choć ławki często nie są zapełnione nawet w połowie. Nadal, poza okresem przedświątecznym, do konfesjonałów nie stoją ogromne kolejki.
Owszem, księża często skarżą się na przepracowanie – zwłaszcza wikariusze, którzy często godzić muszą etat albo i więcej na szkolnej katechezie z obowiązkami parafialnymi. W okresie kolędy, wielkanocnych spowiedzi czy przygotowań do bierzmowania i Pierwszej Komunii Świętej ich przepracowanie jest niekwestionowalne. To jednak nadal nie jest dowód na to, że księży jest zbyt mało. To dowód na to, że przyzwyczajeni do dużej ich liczby, postawiliśmy ich w miejscach, w których być nie muszą. Kiedy jest ich coraz mniej, rozpaczliwie poradzić sobie próbują ze wszystkim sami. Niepotrzebnie.
Ksiądz dyrektor
Ksiądz nie musi robić wszystkiego. Benedykt XVI przypominał o tym polskim księżom w czasie swojej pielgrzymki, przemawiając w warszawskiej katedrze w maju 2006 r. Od tego czasu niewiele się zmieniło. To nadal księża zajmują stanowiska w diecezjalnych kuriach, zajmując się sekretariatami czy ekonomią. To księża są dyrektorami archiwów i muzeów, wydawnictw i domów samotnej matki. To księża prowadzą diecezjalne media, ośrodki rekolekcyjne, strony internetowe, są rzecznikami prasowymi i wykładowcami na wyższych uczelniach. Nie dlatego, że brakuje tam świeckich, ale dlatego, że to przez lata wydawało się oczywiste. Dziś oczywiste jest coraz mniej. Jeśli dobrze policzyć, w każdej diecezji znaleźć można kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu księży, którzy nie pracują w duszpasterstwie, bo zajmują ich sprawy, które spokojnie można powierzyć zatrudnionym świeckim. W obliczu personalnego kryzysu ta liczba stanie się niepokojąca – i należy ufać, że w końcu biskupi zwrócą na nią uwagę.
Czyje miejsce
Są jednak w Kościele zadania, w których nikt księdza nie wyręczy. To bez wątpienia sprawowanie Eucharystii. To bycie szafarzem sakramentu pokuty i pojednania oraz sakramentu namaszczenia chorych. I tu w zasadzie można postawić kropkę. Według prawa kanonicznego proboszczem parafii również musi być prezbiter i w tym również nie może nikomu innemu oddać swojej odpowiedzialności.
Przygotowanie dzieci i młodzieży do sakramentów? Komunia zanoszona do chorych? Pogrzeby? Śluby? Głoszenie słowa Bożego? Głoszenie homilii? Kolęda? W Kościele istnieją posługi lektoratu i akolitatu stałego, od niedawna udzielane również kobietom. W Kościele istnieje urząd diakona stałego, dla dojrzałych mężczyzn, również żonatych. Stali lektorzy, akolici i diakoni mogliby nie tyle wspierać księży w ich posłudze, ile po prostu wypełniać swoją, przypisaną im posługę – nie składając na barki księży tego, co niekonieczne. To najlepszy sposób – nie tyle na antidotum na kryzys powołań kapłańskich, nie tyle odpowiedź na przeciążenie księży – ile szansa na zaistnienie Kościoła w całym jego bogactwie i różnorodności posług, bez brzemienia klerykalizmu.
Kto się nie garnie?
Argument, który często jest tu wysuwany, brzmi: ale świeccy wcale się do tego nie garną! Nie garną się, bo nie wiedzą, że mogą. Paradoksalnie lekarstwem na kryzys personalny w Kościele nie musi być zabieganie o kolejnych księży. Lekarstwem jest rozpoczęcie głoszenia w parafiach o tym, że istnieją w Kościele różne powołania. Lekarstwem jest przygotowanie na poziomie diecezjalnym bazy do formowania tych powołań. Jeśli świeccy usłyszą, że mogą otrzymać posługę lektoratu lub akolitatu, wielu z nich odkryje, że to jest coś, co zawsze chcieli robić. Jeśli w parafii, oprócz informacji o naborze do seminarium, co roku pojawiać się będą ogłoszenia o naborze do formacji do diakonatu stałego – kolejni mężczyźni odkryją, że Bóg ich do tego powołuje. Na razie jest to wiedza dla wtajemniczonych, wiedza dla zdeterminowanych. Powołania tymczasem nie rosną w próżni. Dotychczas w Kościele zabiegaliśmy wyłącznie o te kapłańskie. Czas odkryć, że Kościół jest różnorodny, a Bóg może wzywać do innych posług. Czas dać Bogu szansę. Inaczej zabieganie wyłącznie o powołania do kapłaństwa pogłębiać będzie klerykalny kryzys Kościoła.