Logo Przewdonik Katolicki

We dwoje na porodówce

Leszek Galarowicz
Fot.

Ślub, narodziny dziecka, śmierć bliskiej osoby... W życiu każdego człowieka jest kilka wydarzeń, które na zawsze pozostają w jego pamięci. Narodziny pierworodnego dziecka są dla rodziców czymś szczególnym.

 

 

Niepewność, podekscytowanie, wyczekiwanie na chwilę pozornie tak prozaiczną, a zarazem zupełnie wyjątkową. Każdego dnia w Polsce, w Europie, na świecie rodzi się przecież niejedno dziecko i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Ale z perspektywy konkretnych rodziców narodziny ich dziecka stają się czymś niezwykłym, tajemniczym, przełomowym dla rodziny. Pojawienie się małego człowieczka burzy dotychczasowy porządek, wyrywa małżonków z wygodnego życia, jednocześnie wprowadza do rodziny ożywczy powiew, nową energię i radość.

Podobno prawdziwy mężczyzna ma w życiu do spełnienia trzy podstawowe zadania: posadzić drzewo, wybudować dom i spłodzić syna. Można by jeszcze dodać czwarte – towarzyszyć żonie przy narodzinach dziecka i nie skompromitować się. Porody od czasów starożytnych były wyłącznie sprawą kobiet. Aż do początków XX wieku tylko kobiety rodziły i tylko kobiety asystowały przy porodzie. Mężczyźni, nawet lekarze, nie byli dopuszczani do tego wydarzenia. W Polsce Ludowej przyszli ojcowie mieli ułatwione zadanie: odwozili żonę do szpitala, a następnie przyjeżdżali z kwiatami, gdy było już po wszystkim. Czasy się zmieniły i dziś mężczyzn nie izoluje się od rodzących mam, coraz popularniejsze stają się porody rodzinne, aktywne, w wodzie itp.

 

Rodzić wspólnie czy osobno?

W niejednym małżeństwie decyzja o uczestniczeniu w porodzie rodzinnym budzi nie lada emocje. Kobiety zazwyczaj są entuzjastkami porodu rodzinnego, mężczyźni bywają sceptyczni albo niechętnie nastawieni do towarzyszenia małżonce przy narodzinach. Zanim sam doświadczyłem, czym jest poród rodzinny, dochodziły do mnie zupełnie skrajne opinie: od zachwytów nad jego pięknem, niezwykłością, do straszenia widokiem krwi i jego destrukcyjnym wpływem na związek. Miały to nawet potwierdzić badania przeprowadzone we Włoszech wśród par, które zdecydowały się na taki poród. Dowodziły one, że po 10 latach małżeństwa wśród ankietowanych dostrzegalny był wyższy odsetek rozwodów i separacji.

Po pokonaniu początkowego sceptycyzmu wobec porodu rodzinnego, zdecydowałem, że będę żonie towarzyszył, pomagał jej i wspierał. W drugi dzień Świąt Wielkanocnych siedzieliśmy spokojnie u moich rodziców przy obiedzie. Wprawdzie Kasia miała już dość pokaźny brzuszek, ale nikt nie spodziewał się, że dzidziusiowi aż tak będzie się spieszyło do opuszczenia ciasnego lokum. Okazało się jednak, że następny dzień po świętach będzie jednym z tych, które są zupełnie niepodobne do pozostałych.

Pierwszy raz żona budzi mnie po północy. Z pewną nieśmiałością w głosie daje mi do zrozumienia, że chyba już się zaczęło. Ponieważ do planowanego terminu porodu został jeszcze tydzień, ja jestem pewny, że to tylko fałszywy alarm i kładę się spać. Potem z trudem wstaję około godz. 3 nad ranem. Kasia wie chyba coś więcej ode mnie, bo już bardziej zdecydowanie każe mi się ubrać i jechać do szpitala. Oczywiście wszystko dawno było przygotowane na wypadek wcześniejszego porodu. Nadal nie do końca jej dowierzam i w miarę spokojnie się ubieram, zabieramy potrzebne rzeczy i udajemy się w drogę, która mija w spokoju i oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków.

 

Tak to się zaczęło

Około godz. 5 rano jesteśmy na miejscu. Szpital sprawia dość przygnębiające wrażenie. Już wcześniej oswoiliśmy się z odrapanymi ścianami korytarza i wnętrzem jak z czasów komunistycznych. W poczekalni nie ma żywej duszy. Żona udaje się na wstępne badania, po których –ku mojemu zdumieniu – okazuje się, że poród już się zaczął.

Nie tak to sobie wyobrażałem. Moje skojarzenia z porodem nie odbiegały od wyobrażeń przeciętnego mężczyzny, który porody zna tylko z filmów i opowieści rodziny lub znajomych. Byłem pewny, że rozpoczęcie porodu będzie od razu widoczne, że żona będzie krzyczeć albo dawać inne sygnały ostrzegawcze. Po wejściu na odział ginekologiczno-położniczy możemy odetchnąć z ulgą: czysto, estetycznie, przytulnie. Panuje przejmująca cisza. Jak to możliwe, skoro prześladują mnie opowieści o przeraźliwym krzyku, który wydobywa się z sal położniczych?

Sympatyczna pani w bieli kieruje nas do jednej z sal, niewielkiej, ale schludnej i przygotowanej do rodzinnego porodu. Nie bardzo wiem, co dalej robić. Poród się podobno zaczął, a my zostaliśmy zupełnie sami. Dopiero po jakimś czasie pojawia się położna, która wprowadza nas w jego tajniki. Pierwsze kilka kwadransów przebiega nadzwyczaj spokojnie. Z czasem poród, podobnie jak ja, zaczyna nabierać rumieńców.

Decydujemy się na znieczulenie zewnątrzoponowe, co niestety okazuje się fatalną pomyłką. Poród zostaje znacznie spowolniony, a anestezja nie działa tak jak powinna. Zamiast planowanego porodu aktywnego jest częściowe znieczulenie, a żona nie może o własnych siłach utrzymać się na nogach. Akcja porodowa wchodzi w decydującą fazę: skurcze stają się coraz częstsze i bardziej intensywne. Współpracujemy jak dobrze zgrany zespół: Kasia, położna i ja. Niestety nie widać żadnych efektów. Kasia powoli zaczyna tracić siły. A przecież nie wiemy, czy jest nawet w połowie drogi do sukcesu.

Ja też stopniowo tracę nadzieję. Patrząc w oczy położnej, odnoszę wrażenie, że sytuacja nieco ją przerasta. Bolesne skurcze, mocne parcia nie dają żadnych rezultatów. Nikt tak naprawdę nie wie jak poród się zakończy - naturalnie czy przez „cesarkę”. Położna, mimo szczerych chęci, nie potrafi przełamać impasu. Nie daję po sobie poznać, ale zaczynam poważnie wątpić, że uda się urodzić naturalnie.

 

Szczęśliwe rozwiązanie

Prawdziwym wybawieniem okazuje się odsiecz ze strony lekarza, który prowadził żonę przez okres ciąży i właśnie zaczął dyżur. Rozpoczęła się walka na całego. Oprócz naszego ginekologa przychodzą inni lekarze do pomocy. Wiedzą, co mają robić. Jeden z nich umiejętnie naciska na brzuch przyszłej mamy, pozostali też pomagają i następuje przełom. Zaczyna pokazywać się główka. Ten niesamowity obrazek wyłaniającej się bujnej kępki włosów małego człowieczka, który za wszelką cenę próbuje wydostać się na świat, pozostanie mi na zawsze w pamięci. Za chwilę ukazuje się cała główka i już prawie bez problemu, niemal wyskakuje z brzuszka mamy całe ciało naszego synka. Nareszcie udaje się doprowadzić poród do szczęśliwego finału. Maluszek od razu znajduje się w objęciach mamy, która najchętniej w ogóle by go nie oddawała. A dumny tata dopełnia dzieła i wykonuje rytualne telefony do rodziny i najbliższych, aby obwieścić radosną wiadomość i odebrać zasłużone gratulacje.

Nie jestem w stanie po niespełna roku ocenić, jaki wpływ na nasz związek miał poród rodzinny, nie dostrzegam tych nagłaśnianych negatywnych skutków. Moje obserwacje potwierdzają, że wspólne rodzenie ma wiele pozytywnych stron. Jedna rzecz jest pewna: obecność męża przy porodzie daje kobiecie ogromne poczucie bezpieczeństwa, uspokaja ją, często sprawia, że poród przebiega sprawniej.

Kilka dni, może nawet tygodni po narodzinach pierwszego dziecka, dla świeżo upieczonych rodziców wszystko jest nowe, niezwykłe, zachwycające. Wydaje im się, że chwycili szczęście w dłonie. Pomimo zmęczenia i ciągłego niewyspania właśnie tak się czułem.

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki