Logo Przewdonik Katolicki

Dwaj księgowi w samo południe

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

Ktoś celnie zauważył, że do studia wpuszczono ludzi, którzy nie powinni mówić przed kamerami dłużej niż kilka minut. Zadziwiające, ale obserwowały to trzy miliony widzów.

 

 

Debata na temat reformy Otwartych Funduszy Emerytalnych (OFE), między obecnym ministrem finansów Jackiem Rostowskim a jego niegdysiejszym poprzednikiem Leszkiem Balcerowiczem, przejdzie zapewne do historii polskiej telewizji jako przykład odważnego, choć raczej mało udanego eksperymentu medialnego. Nie przypominam sobie bowiem, aby kiedykolwiek wcześniej najlepszy czas antenowy – wieczorem, tuż po głównym wydaniu „Wiadomości”– oddano do dyspozycji ludzi zaliczanych w telewizyjnym slangu do kategorii „gadających głów”. Nie licząc oczywiście polityków, ale ci ostatni stanowią jednak zupełnie inną kategorię wagową.

I jak łatwo się domyślić, taka debata nieuchronnie musiała przerodzić się w hermetyczny, zamknięty spór, jakby żywcem wyjęty ze starego, dobrego Klubu Pickwicka. Najtrafniej  podsumowali go moderatorzy całej dyskusji, stwierdzając w pewnym momencie z rozpaczą w głosie: „Ależ Panowie, Wy jesteście w tej debacie samowystarczalni”.

 

Ale o co chodzi?

Zanim jednak doszło do debaty telewizyjnej, przez wiele tygodni mogliśmy obserwować starcie i klincz dwóch czołowych polskich liberałów, zupełnie słusznie postrzegane przez społeczeństwo jako spór w rodzinie, czy może raczej kłótnia u sąsiadów. Bo to taki rodzaj awantury, któremu przysłuchujemy się z uchem przy szklance przystawionej do ściany – niewiele słyszymy, nic z tego nie rozumiemy, ale wyczuwamy, że iskrzy tam na całego. 

Zasadnicze pytanie brzmi zresztą, czy w ogóle da się w sposób zwięzły i przystępny wyjaśnić powód całej tej kłótni? Raczej wątpliwie. Spróbujmy więc może chociaż nakreślić ogólne ramy sporu o OFE.

Otóż, rząd chce w trybie pilnym zmienić sposób, w jaki dzielona jest część składki emerytalnej przytłaczającej większości Polaków urodzonych po 1 stycznia 1949 r. (osoby starsze korzystają z emerytury wypłacanej w całości przez ZUS). Obecnie pieniądze te dzielone są pomiędzy dwa filary: 2/3 składek odprowadzane jest na nasze konta w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, a reszta trafia do Otwartych Funduszy Emerytalnych. Ale to nie koniec podziału. Środki zgromadzone w OFE wykorzystywane są bowiem w dwojaki sposób: 40 proc. z tej sumy fundusze mogą inwestować w akcje giełdowe – czyli bardziej ryzykowne, ale jednocześnie zyskowniejsze instrumenty finansowe – a reszta, czyli 60 proc., musi być obowiązkowo lokowana w bezpieczne państwowe papiery dłużne, np. obligacje Skarbu Państwa.

Zdaniem obecnego rządu obowiązek lokowania pieniędzy w obligacje jest błędem, bo oznacza niepotrzebne pożyczanie pieniędzy podatników – czyli de facto pieniędzy państwowych – od prywatnych instytucji. Taka sytuacja powoduje bowiem zwiększanie i tak już dużego długu publicznego. I dlatego minister finansów chce, by znaczna część tych  środków trafiła z powrotem na nasze konta w ZUS-ie.

Takiemu pomysłowi sprzeciwia się jednak współtwórca reformy emerytalnej z 1999 r. prof. Leszek Balcerowicz, który kwestionuje dobrą wolę rządu, sugerując, że pieniądze przyszłych emerytów zostaną przeznaczone na pokrycie bieżących potrzeb budżetowych. Balcerowicz nie zgadza się także z opinią, że obligacje są kulą u nogi systemu emerytalnego. Jego zdaniem pieniądze inwestowane przez OFE są i tak bardziej bezpieczne niż w chronicznie zadłużonym, przejadającym wszystkie środki na bieżące wydatki, ZUS-ie.

Mówiąc zaś już w zupełnym uproszczeniu, chodzi po prostu o to, gdzie ma trafić więcej naszej składki emerytalnej: do OFE czy do ZUS-u?

 

Panowie Profesorowie

W szczytnych założeniach telewizyjna debata dwóch „adwersarzy wagi ciężkiej” – jak zaanonsowano na początku programu Leszka Balcerowicza i Jacka Rostowskiego – miała pokazać, że da się rozmawiać o zawiłych ekonomicznych problemach w sposób prosty i zrozumiały dla każdego człowieka. To się jednak nie powiodło ani Balcerowiczowi, ani Rostowskiemu, ani nawet próbującym ratować dyskusję moderatorom. Ci ostatni mogli tylko bezradnie rozkładać ręce, apelując, by „Panowie Profesorowie” zechcieli uwzględnić, że widzowie kompletnie nie rozumieją  języka, w jakim toczy się cała debata. Wszak nikt jeszcze nie wymyślił kieszonkowego słownika polsko-ekonomicznego.

Dla uważnego obserwatora był to jednak pojedynek na swój sposób fascynujący. I to nawet nie ze względu na samą treść debaty, co raczej na formę i całą towarzyszącą jej otoczkę.

Mieliśmy bowiem do czynienia z bezpośrednim starciem dwóch, znających się jak łyse konie, ekonomistów przyznających się do tej samej, liberalnej szkoły myślenia. Dwóch wieloletnich współpracowników – każdy z profesorskim tytułem, sporym doświadczeniem zawodowym i uzasadnionymi aspiracjami do odgrywania roli guru w zarządzaniu finansami państwa.

Z pewnością nie była to więc typowo polityczna debata. Jej uczestnicy nie skakali sobie do oczu, nie ubliżali, a przynajmniej nie w sposób charakterystyczny dla typowej polskiej „średniej parlamentarnej”. To był raczej właśnie taki „profesorski” pojedynek, w którym emocje ujawniały się w gestach debatujących – w zaciskaniu kciuków, nerwowym bębnieniu po oparciach foteli, splataniu palców czy w przesadnej gestykulacji rąk.

 

Leszek i minister

Lepiej prezentował się Jacek Rostowski. I to nawet jeśli stanowczo zbyt często używał ekonomicznej nowomowy, w której rolę przecinka pełniły hermetyczne pojęcia w rodzaju „zbilansowany” czy „kompensacja”. Aktualny minister finansów zachował jednak spokój, dystans i pozę nieco ironicznego komentatora, czy może nawet łagodnie strofującego nauczyciela, co musiało z pewnością irytować jego adwersarza. Rostowski umiejętnie skracał także dystans między rozmówcami, podkreślając swoją wieloletnią dobrą znajomość z Balcerowiczem, a jednocześnie protekcjonalnie komentując: „Leszku, nie rozumiesz”, czy też: „jako były minister finansów chyba wiesz”.

Z kolei po Leszku Balcerowiczu widać było, że od dłuższego czasu pozostaje poza głównym medialno-politycznym obiegiem. Był za bardzo usztywniony, spięty, niepotrzebnie wchodzący w chłodne i sztuczne tytułowanie Rostowskiego „panem ministrem”, na co tamten odpowiadał bezbłędnie „słucham Leszku”, „ależ Leszku”, „Leeeszku…”. Były minister finansów miał jednak także chwile przebudzenia, kiedy to przeistaczał się w dawnego Balcerowicza-wizjonera, zdolnego ogarniać wydarzenia w perspektywie ich wieloletnich konsekwencji, albo grzmiącego głosem Katona: „to jest niekonstytucyjne”, czy: „złamano fundamentalną zasadę zaufania obywateli do państwa”. Wtedy wydawał się przekonujący. Takich momentów było jednak stanowczo zbyt mało.

 

Socjaliści, populiści

Najciekawsze dla postronnego obserwatora były jednak chwile, kiedy obaj panowie próbowali wbijać sobie wzajemnie ledwo zakamuflowane szpile. Tak jak wtedy, gdy Leszek  Balcerowicz wyliczał, że jedynymi krajami, jakie odstąpiły od OFE, były Argentyna – w czasach rządów „uznawanych za skrajnie populistyczne” i Boliwiapod rządami „równie populistycznego lewicowca Evo Moralesa”.  „To nie jest antyreforma, tylko naprawa błędów” – odgryzał się Rostowski, wypominając w domyśle Balcerowiczowi współudział w tworzeniu złych rozwiązań ekonomicznych.

Sporo było także obraźliwych dla liberalnych ekonomistów obelg spod znaku „to są poglądy socjalistyczne”. Najmocniej wybrzmiały one w ustach Jacka Rostowskiego: „Ja jestem bardziej liberalny od Leszka, który znacznie bardziej wierzy w przymus”.

O wiele częściej jednak obaj panowie nadużywali pustych zaklinaczy z gatunku „to jest absolutnie ewidentnie”, „niewątpliwie niewątpliwe”, „zupełnie całkowite” – ot, taka bardziej „naukowa” wersja słynnej „oczywistej oczywistości”. W ten sposób „zagadano” niestety cały program. A szkoda, bo przez to widzowie nie mogli zobaczyć tego, na co czeka się po zakończeniu każdej debaty: czy zwaśnieni rozmówcy podadzą sobie ręce?

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki