Widział Pan już Wołyń Wojciecha Smarzowskiego?
– Tak, widziałem.
I…? Pytam o Pańskie wrażenia.
– Film wbija w fotel. Gdyby go z czymś porównać, to najprędzej ze znakomitym sowieckim obrazem Klimowa Idź i patrz z 1986 r. o niemieckich pacyfikacjach białoruskich wsi podczas wojny. Po namyśle uznałem, że dla mnie jako dla widza film Smarzowskiego mógłby być mniej dosłowny – tzn. mniej rzezi, trupów, ognia, krwi.
To teraz poproszę o ocenę historyka.
– Epopeja głównej bohaterki i jej dziecka jest oczywiście fikcyjną fabułą, natomiast w filmie umieszczono również sporo scen znanych, rzeczywistych, poświadczonych źródłowo. Tak jest choćby w przypadku napadu bojówek UPA na kościół w Kisielinie czy brutalnego zabójstwa Zygmunta Rumla, oficera polskiego podziemia, który próbował negocjować rozejm z upowcami, aby zatrzymać rzeź wołyńską. Autentyczny jest także swoisty „dekalog” ukraińskich nacjonalistów. Choć nie wiem, czy był on deklamowany w taki sposób, w jaki pokazano to w filmie, a więc dowódca – prowodyr wypowiada kolejne pogańskie przykazania, a za nim powtarza je tłum. Trudno stwierdzić – mogło tak być, mogło tak nie być.
Duże kontrowersje wzbudza także scena święcenia przez prawosławnego duchownego przyszłych narzędzi mordu.
– Istnieją relacje historyczne, które potwierdzają takie incydenty, np. świadectwo Anny Szumskiej, mieszkanki Borek w województwie wołyńskim, zamieszczone na portalu edukacyjnym IPN www.zbrodniawolynska.pl. Pytanie zasadnicze to kwestia proporcji – nie wiadomo, na ile były to zjawiska o charakterze incydentalnym, a na ile miały one wymiar masowy.
Smarzowski pokazuje w swoim obrazie również polski odwet.
– W filmie ten odwet jest dosyć ślepy. Nie pokazano w nim natomiast polskiej samoobrony, czyli prób zorganizowanej obrony przed oddziałami UPA. Kwestia ta została poruszona w czasie dyskusji po pokazie przedpremierowym dla historyków – autorzy filmu wyjaśniali, że chcieli ten wątek zamieścić, ale zabrakło już na to pieniędzy.
Po filmie wszyscy zadają sobie pytanie o genezę zła i nienawiści.
– Zacznijmy może od postawienia pytania, komu w Europie Środkowo-Wschodniej po I wojnie światowej udało się wybić na niepodległość? Powtórzę za historykiem Bohdanem Cywińskim: udało się katolikom i protestantom – Polakom, Czechom, Bałtom.
A prawosławnym już nie…
– Otóż to, Białorusinom i Ukraińcom się nie udało. Nie wybili się na niepodległość. Ukraińcy galicyjscy byli po prostu zbyt słabi, by wygrać z Polakami wojnę o Lwów i Galicję Wschodnią. Tego oczywiście u Smarzowskiego nie ma, bo fabuła to nie jest wykład historyczny. Są za to inne charakterystyczne wątki, zwłaszcza w długiej sekwencji wesela, od której zaczyna się cały film. Świadczą one o tym, że reżyser i scenarzysta zdawali sobie sprawę, że – inaczej niż w narracjach, które ja nazywam umownie „kiczem pojednania” – w stosunkach polsko-ukraińskich przed wojną, w II Rzeczypospolitej iskrzyło. To nie była taka słodka idylla, jak się niekiedy próbuje przedstawiać. Owszem, ludzie żyli razem, ale istniały różne ostre kanty, których ślad można odnaleźć w różnych świadectwach, pamiętnikach i zapiskach historycznych. I to w filmie jest pokazane. Natomiast katalizatorem tego wszystkiego, co wydarzyło się potem w czasie rzezi wołyńskiej, była oczywiście wojna.
A sama idea nacjonalistyczna, upraszczając: Ukraina dla Ukraińców?
– Takie hasła zaczęły się pojawiać na początku XX w., co zresztą było charakterystyczne dla wielu narodów ówczesnej Europy. Ci ukraińscy działacze, którzy w 1918 r. wystąpili zbrojnie w walce o Lwów i Galicję przeciwko nowo powstającej Polsce, to jeszcze byli ludzie starej daty – z reguły adwokaci, nauczyciele, oficerowie, wielu posłów do parlamentu austriackiego w Wiedniu. Po nich przyszli radykałowie – to było już inne pokolenie i inna była też Europa – kontynent wielkiego kryzysu i radykalnych ideologów nacjonalistycznych, której typowym przedstawicielem był Mychajło Kołodzinskyj, skądinąd ciekawy przypadek.
Syn Polaka i Ukrainki?
– Tak, małżeństwo było mieszane, ale wychowywała go najwyraźniej głównie matka. Koniec końców, choć był ochrzczony w Kościele rzymskokatolickim, przeszedł na obrządek greckokatolicki – a to była wtedy wyraźna deklaracja ukraińska. Stał się radykalnym ukraińskim nacjonalistą, twórcą opracowania „Ukraińska Doktryna Wojskowa”, gdzie jasno wyłożył, że zjednoczone państwo ukraińskie ma powstać na gruzach Polski, Rosji i Węgier – a do osiągnięcia tego celu potrzebny jest terror i to terror piekielny. Sam Kołodzinskyj nie dożył II wojny światowej, rozstrzelany wcześniej przez Węgrów na Ukrainie Zakarpackiej.
Czytałem wspomniany przez Pana „dekalog” ukraińskich nacjonalistów zaczynający się od słów: „Zdobędziesz Państwo Ukraińskie lub zginiesz w walce o nie”.
– Pierwsza jego wersja pojawiła się w 1902 r. i była używana przez Ukraińską Partię Narodową założoną przez Mykołę Michnowskiego. Potem „dekalog” ulegał stopniowemu przekształcaniu aż do wersji OUN-owskiej, która jest pokazywana w filmie Smarzowskiego.
Największą grozę budzi siódme „przykazanie”: „Nie zawahasz się popełnić największej zbrodni, jeśli dobro sprawy tego wymaga”…
– Ta część dekalogu została później nieco złagodzona – zamiast wyrazów „największe zbrodnie” wpisano „najniebezpieczniejsze czyny”. Ale kiedy zaczyna się taki dokument publikować, to – niezależnie od wersji – jeśli idzie on w lud, staje się bardzo niebezpieczny. A wtedy może się skończyć właśnie tak, jak się skończyło.
I ten „dekalog” rzeczywiście poszedł w lud?
– Początkowo było z tym różnie. OUN, czyli – współpracująca z niemieckim wywiadem wojskowym – Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów miała na terenie Galicji Wschodniej spore poparcie. Była też partia UNDO – Ukraińskie Zjednoczenie Narodowo-Demokratyczne, które w 1935 r. zawarło z sanacją układ o nieagresji, na mocy którego miało zagwarantowane trochę miejsc w Sejmie i pewne koncesje oświatowe. Skąd ten układ? Zapewne pod wpływem wiadomości z Ukrainy sowieckiej, gdzie najpierw był pogrom ukraińskiej inteligencji narodowej, a potem kolektywizacja rolnictwa i Wielki Głód. Tak więc radykalny nacjonalizm OUN nie był jedynym kierunkiem ukraińskiej polityki w Polsce.
Radykałowie z OUN wyznawali bardzo osobliwe chrześcijaństwo, w którym naród jest ważniejszy od Boga…
– Wydaje mi się, że to jest widoczne nie tylko u ukraińskich, ale także i u innych radykalnych nacjonalistów. Tutaj jednak jest to ewidentne – zarówno w tekstach Dmytra Doncowa, jednego z głównych ideologów ukraińskiego nacjonalizmu, jak i wspomnianego Mychajła Kołodzinskiego istnieje ten wyraźny motyw nadrzędności narodu nad wszystkim innym.
Niektórzy badacze uznają „dekalog” za praprzyczynę zbrodni wołyńskiej.
– Jak wielki wpływ miało to na Ukraińców? A przynajmniej na ich część – bo przecież wielu z nich nie poparło nacjonalistów? Cóż, cały czas będziemy wracać do pytania: co by było, gdyby nie wybuchła wojna. W filmie to też jest ukazane – najpierw wywózki dokonywane przez Sowietów, które zdziesiątkowały i osłabiły Polaków, a potem wkroczenie Niemców i rozpoczęcie przez nich mordów na Żydach. To były okoliczności wspomagające zbrodnię wołyńską.
U nas też krzyczano o Wielkiej Polsce, ale nie dokonywano masowych mordów.
– Pamiętajmy jednak, że Polacy mieli wcześniej swoje państwo. Ukraińcy – nie.
Trzeba także mieć na uwadze całość stosunków polsko-ukraińskich przed II wojną światową, które ewidentnie nie były dobre – Ukraińcy, których było w II Rzeczypospolitej pięć milionów, nie czuli się tu u siebie.
Co to znaczy „Nie czuli się u siebie”?
– Nie mogli rozwijać swojego życia narodowego, a na pewno nie w takiej mierze, w jakiej chcieliby to robić. Prawie nie było szkolnictwa ukraińskiego, dominowało dwujęzyczne. Brakowało uniwersytetu ukraińskiego, mimo że jego istnienie zapowiadano w specjalnej ustawie z 1922 r. Ukraińcy mieli w zasadzie zamknięty dostęp do karier urzędniczych i państwowych, a jednocześnie musieli z poboru służyć w wojsku. Być może przesadą byłoby stwierdzenie, że w ten sposób Rzeczpospolita sama sobie hodowała terrorystów, ale coś w tym jednak jest. I pojawia się kolejne pytanie: czy gdyby polskie władze zdecydowałyby się na jakieś ustępstwa, przyczyniłoby się to do uspokojenia sytuacji?
Były w ogóle podejmowane takie próby?
– Tego rodzaju politykę prowadził wojewoda wołyński Henryk Józewski, ale został tuż przed wojną odwołany, co było następstwem przekonania wywiadu wojskowego o nieskuteczności jego działań. Wojsko uważało, że ma twarde dane, iż taka polityka się nie sprawdza. Wskazywano, że na Wołyniu silne są wpływy hitlerowskie, komunistyczne i oczywiście także radykalne ukraińskie hasła nacjonalistyczne. Taka była wizja wojska, czy do końca słuszna, czy też nieco przesadzona – trudno powiedzieć. Natomiast to tylko umacnia mnie w przekonaniu, że ten konflikt był po prostu nierozwiązywalny. Dotyczył bowiem terenu, do którego aspirowały w równej mierze dwa narody. Tu nie było płaszczyzny kompromisu.
Inne polskie „grzechy”?
– W latach 30. zrodził się plan polityczny umacniania polskości we wschodnich województwach, który wyszedł z kręgów wojska, będącego wówczas instytucjonalnie najważniejszą siłą. Zaczęło się w 1937 r. od Chełmszczyzny, gdzie polscy saperzy wysadzili w powietrze 91 cerkwi, przy czym jest to liczba najmniejsza, autorzy ukraińscy podają nieco większe dane.
To jak cios w duszę.
– To prawda. Polskie państwo zdecydowało się na wojnę religijną z częścią swoich obywateli i to w sytuacji, gdy w całej Europie czuć już było prochem. To było oczywiście posunięcie bardzo niedobre, szaleńcze wręcz. Przy okazji warto sprostować jeden pokutujący fałsz. Otóż Władysław Pobóg-Malinowski napisał w swojej Najnowszej historii politycznej Polski 1864–1945, że była to inicjatywa biskupa lubelskiego Mariana Fulmana. Potem powtarzali za nim tę opinię inni historycy, ale to jest nieprawda – była to decyzja wojska, z którą kuria lubelska nie miała nic wspólnego, choć zdarzało się, że spotykała się z aplauzem niektórych proboszczów.
Tu należy też powiedzieć o nakazanej przez marszałka Piłsudskiego pacyfikacji ukraińskich wsi w Galicji Wschodniej w 1930 r. To była odpowiedź państwa polskiego na dość dokuczliwy terror ukraiński – jak podpalenia, niszczenie łączności itd.
Powiedział Pan: pacyfikacja?!
– Trzeba wyjaśnić, że pacyfikacja była wtedy czymś zupełnie innym niż np. niemiecka pacyfikacja Michniowa czy innych wiosek w czasie II wojny światowej, kiedy to palono całą wieś i mordowano wszystkich jej mieszkańców. Nie – przedwojenne pacyfikacje
były dokuczliwe, ale nic poza tym. Oznaczały one przede wszystkim kwaterunek dużych oddziałów wojska i policji w ukraińskich wsiach, który bywał dla nich rujnujący, plus konkretne, złośliwe szykany takie jak mieszanie soli z cukrem, polewanie mąki naftą czy publiczne bicie mężczyzn na środku wsi. To było upokarzające i niektórzy Ukraińcy uważali, że zasługuje na odwet.
Zabito wtedy kogoś?
– Nie było ofiar śmiertelnych pacyfikacji.
A w czasie innych działań antyukraińskich?
– Było parę wyroków śmierci wydanych na ukraińskich terrorystów odpowiedzialnych za zamachy na przedstawicieli polskich władz. Ale np. Stepan Bandera skazany został na śmierć, którą zamienioną później na dożywocie i przeżył polskie więzienie. To nie była więc raczej kwestia liczby ofiar, ale ogólnych upokorzeń.
Przecież nawet bicie na środku wsi nie usprawiedliwia późniejszych mordów na polskiej ludności, ani tym bardziej ich bestialskiej formy.
– Oczywiście, nie usprawiedliwia.
Wiem, że wszyscy o to pytają, ale powtórzę: Więc dlaczego?!
– Na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi. Nie jesteśmy tego w stanie wyjaśnić tylko z pomocą faktów historycznych. Tutaj wkraczamy w sferę psychologii. To kwestia rzeczywiście niekiedy bardziej dla psychologa niż historyka, a może czasami nawet i dla egzorcysty…
Powtórzę jednak jeszcze raz: gdyby nie wojna, do takich rzeczy by nie doszło.
Michał Kurkiewicz
Historyk, pracownik Biura Prasowego Instytutu Pamięci Narodowej.