Koalicja Obywatelska złoży projekt, który daje prawo do legalnej i bezpiecznej aborcji do 12 tygodnia – ogłosił premier Tusk. Samo sformułowanie „bezpieczna aborcja” trąci perwersją. O istocie ludzkiej – której życie w ramach „bezpiecznej” aborcji zostaje przerwane – ani słowa. Bezpieczna aborcja…
Koalicja Obywatelska chce obyczajowej rewolucji, a raczej zamierza dostosować prawo pod coraz głośniej artykułowane postulaty lewicy. Wie przy tym dobrze, że w odniesieniu do kwestii aborcyjnych stanowisko proliberalne prezentuje dziś elektorat znacznie szerszy. Gra warta jest więc świeczki, choć nie będą to łatwe polityczne łupy. Nie wiadomo bowiem, czy na ustawę dopuszczającą „bezpieczną aborcję” do 12 tygodnia ciąży zgodzi się Trzecia Droga (skądinąd dopuszczająca referendum w tej sprawie, choć nie wiadomo, jak sformułowane byłoby pytanie). Tym bardziej więc premier robi, co może, obiecując póki co ułatwienia w sprawie „antykoncepcji awaryjnej” (swoją drogą też ciekawe sformułowanie). Tak więc pigułka „dzień po” już wkrótce ma być dostępna bez recepty.
Tak zwana „bezpieczna aborcja” przedstawiana jest w mediach jako element cywilizacyjnego postępu, który hamowała opresyjna władza PiS. To, że takie myślenie może liczyć w Polsce na zrozumienie szerokich kręgów społeczeństwa, jest w istocie czymś zatrważającym i dowodzi moralnego regresu, w jaki od jakiegoś czasu popadamy. Nie, nie chodzi mi tu o nauczanie Kościoła, o przejmujących słowach Jana Pawła II, że naród, który morduje własne dzieci, jest narodem bez przyszłości. Żyjemy w społeczeństwie pluralistycznym, mamy różne poglądy na różne sprawy, także na istotne kwestie etyczne. Ale przecież nie trzeba być człowiekiem religijnym, by zdawać sobie sprawę z doniosłości kwestii ludzkiego życia i śmierci, jego początku i kresu. A jednak dziś hasło „legalna i bezpieczna aborcja” ma się u nas świetnie, zaś wśród jego zwolenników nie widać choćby cienia etycznej konfuzji. Tak, jakby sprawa dotyczyła narodowego programu mycia zębów.
I stąd moje przekonanie o moralnym regresie społeczeństwa. Brakuje choćby takiego podejścia do kwestii początku ludzkiego życia oraz do aborcji, jaka obecna była w pierwszych latach po przełomie 1989 roku. Spierali się o to ludzie różnych optyk, bywało gorąco, czasem ostro. Ale jednak jakaś rozmowa była możliwa. Przypominam sobie słowa Jacka Kuronia, który nie był przecież katolikiem, ale po prostu kimś, kto stara się w swoim życiu kierować sumieniem. Wobec niekończących się sporów o początek ludzkiego życia i o to, kiedy tak naprawdę ono się zaczyna, używał metafory z dziedziny łowiectwa: jeżeli nie jestem pewien, czy za krzakiem porusza się dzik, czy może inny myśliwy – nie strzelam. Większe przebicie miał prosty fakt, że wśród przekonanych o tym, że z człowiekiem mamy do czynienia od chwili poczęcia, są także nobliści. To już minęło. Dziś obietnice „legalnej i bezpiecznej aborcji” budzą poklask. Entuzjastom podsuwam pytanie Leca: „Czy jeżeli ludożerca je widelcem i nożem – to postęp?”.