Weźmy chociażby Kolumbów: mimo dwuznacznej wymowy politycznej tego peerelowskiego serialu, opartego na powieści Romana Bratnego, klimat pokolenia warszawskich powstańców został tam oddany znakomicie. Dlaczego? Bo powstał w środowisku, które doskonale powstanie pamiętało – z autopsji albo opowieści rodziców. Minęła epoka, nastało nowe pokolenie. Za artystyczną cezurę można tu uznać Powstanie warszawskie Jana Komasy – film oparty na genialnym pomyśle: czarno-białe i nieme postacie z autentycznych kronik powstańczych ożywione zostały kolorem, a przede wszystkim głosem odtworzonym przy pomocy specjalistów od czytania z ruchu warg. Kolejny film o powstaniu, Miasto 1944, tego samego reżysera, jest już dziełem ulokowanym „po drugiej stronie”. Młodzi powstańcy w swoich zachowaniach i temperamencie niewiele różnią się od młodzieży epoki, w której powstał film. Komasa zastosował zabieg ryzykowny, ale pomysł w sumie był udany.
Niestety naśladowcy Komasy z tym ryzykiem przestali się liczyć, tworząc produkcje, które ostatnio już zupełnie zerwały się z wątłego skądinąd łańcucha, jaki łączył filmowe scenariusze z historyczną rzeczywistością. Modelowym wręcz przykładem tej tendencji jest Powstaniec 1863, film według scenariusza i w reżyserii Tadeusza Syki.
Skrzyżowanie Rambo z Wiedźminem
Tytułowym bohaterem filmu jest ksiądz Stanisław Brzóska, dowódca oddziału, który najdłużej opierał się Rosjanom, stracony w 1865 r. w Sokołowie Podlaskim (pisaliśmy o nim przed tygodniem w „Przewodniku”). Postać zaiste epicka i godna upamiętnienia. Ale przecież fakt, że ktoś jest dobry i działa w słusznej sprawie, nie oznacza bynajmniej, że każda jego filmowa pochwała z automatu nadaje się do oglądania. Tymczasem twórca filmu uznał, że aby sylwetka katolickiego księdza, wyznającego oldskulowe zasady i w dodatku – Boże odpuść! – Podlasiaka, trafiła do młodej widowni, trzeba zeń zrobić skrzyżowanie Rambo z Wiedźminem. I to się, trzeba przyznać, reżyserowi udało.
Filmowy ksiądz Brzóska wyczynia numery, o jakich nie śniło się Jamesowi Bondowi. Przebrany za Żyda, w pojedynkę zdobywa od środka rosyjski garnizon, a postrzelony z kilkumetrowej odległości w pierś, jak gdyby nigdy nic wstaje i idzie dalej: rosyjska kula trafiła w metalowy krucyfiks. Skąd my to znamy? No tak, to przecież Frodo z Drużyny Pierścienia! Przypominam: hobbit przeżył cios dzięki kolczudze z mithrilu. Ale to nie koniec niespodzianek, bo w tej grze bohater ma więcej niż dwa życia. Zraniony w kolejnej potyczce, udając Rosjanina, wślizguje się do lazaretu, który jednocześnie jest sztabem okupanta, tłumiącego powstanie na Podlasiu. Lekarz wojskowy wyciąga mu na żywca kulę z szyi, a chwilę potem nasz ksiądz Brzóska, opatulony w zakrwawione szmaty biegnie, wskakuje na pędzącego rumaka i umyka oprawcom, chociaż ci gęsto za nim strzelają. Aha, byłbym zapomniał: po drodze między operacją a tym skokiem zdążył jeszcze podejrzeć tajne plany wroga, dzięki czemu nasi wygrali bitwę pod Żyrzynem, która – tutaj już wracamy na ziemię – była największym zwycięstwem powstania styczniowego.
Ja naprawdę nie przesadzam, tylko wiernie streszczam akcję. Droga młodzieży, rzucaj teraz w kąt Żeromskiego: w Wiernej rzece jego ranny powstańczy bohater zamiast zdobywać Kielce, leży i jęczy pod pierzyną jak baba. Kudy mu do Brzóski!
Jak w piosence Młynarskiego
Żeby to jeszcze było porządne kino akcji… Ale nie, reżyser postanowił wątek pogłębić, dodając do patriotycznego sztafażu nutę chrześcijańskiego pacyfizmu. Bo to przecież ksiądz, a bierze broń do ręki. I dopiero teraz wyszło fatalnie, bo kompletnie nie wiadomo co. W rezultacie bohater (gra go Sebastian Fabijański) nie przekonuje ani jako polski Rambo, ani jako drugi ksiądz Zieja. Po prostu jeden wizerunek kompletnie do drugiego nie pasuje. Co więcej – z definicji nie da się ich skleić w jedną postać. Nie trzeba być reżyserem, żeby to wiedzieć. Fabijański nie jest złym aktorem, ale Syka, wpychając go w tę rolę, uczynił mu krzywdę.
To niejedyny skrzywdzony tym filmem aktor. Współczuję Olgierdowi Łukaszewiczowi, który robi co może, aby spod strzępiastej brody wydobyć choćby część swojego talentu – niestety, bardziej niż biskupa, którego gra, przypomina on świętego mikołaja z galerii handlowej. Ale przynajmniej kostiumografka starała się upodobnić go do pierwowzoru. Michał „Kruk” Heydenreich, któremu Syka odebrał laur zwycięstwa pod Żyrzynem, w ogóle siebie nie przypomina – to jakiś skrzat z baśni fantasy, kurzący faję w cieniu swojej norki. A hrabina Konarzewska (Karolina Szymczak), ubrana według ostatnich mód paryskich (choć obowiązkowo w żałobnej czerni), romansująca z kudłatym, odzianym w kożuch Podlasiakiem – to już kompletny postmodernizm. W tym filmie jak w piosence Młynarskiego: obrazek nie pasuje do obrazka.
Chyba jedyną postacią z krwi i kości jest tutaj adiutant Brzóski Franciszek Wilczyński (Ksawery Szlenkier). W filmie reprezentuje on typ weterana, który bije się do ostatka i ginie z bronią w ręku. W rzeczywistości adiutant był młodym chłopakiem, powieszono go razem z księdzem. Ale o to się nie czepiam, reżyser fabuły ma prawo do takich zmian.
Nadymanie patriotycznego balonika
Kolejny strzał kulą w płot to Rosjanie. Rozumiem, że bronimy Ukraińców i prawda czasu wymaga, abyśmy odpowiednio niekorzystnie przedstawili ich oraz niegdysiejszego naszego okupanta. Ale niech to będzie choć trochę wiarygodne! Tymczasem Rosjanie na filmie Syki to sadyści, a jednocześnie idioci. Tak rzeczywiście bywa w przypadku jednostek, ale żeby od razu cały naród? Bo sadystami i idiotami w jednym są w tym filmie wszyscy – od gubernatora po szeregowca. Strażnik garnizonu w Łukowie, który wpuszcza za bramę przebranego Brzóskę, oczywiście najpierw zabiera mu flaszkę ze spirtem, aby zaraz potem go opluć. Gdzie tu sens, gdzie psychologiczny realizm? Zresztą plucie na Żydów i Polaków to w filmie Syki ulubione zajęcie Rosjan; nie liczyłem, ile razy nas tam opluto – kto ciekawy, może sobie sam policzyć.
Nawet czarny charakter tej opowieści, polujący na bohatera Zachary Maniukin (Wiaczesław Boguszewski), przedstawiony jest karykaturalnie. To prawda, ten major carskiej armii był postacią wyjątkowo wredną i okrutną, dlatego zasłużył sobie na przydomek „Kata Podlasia”. Ale w żadnym wypadku nie mógł on bezkarnie, ot tak w napadzie szału, zastrzelić podkomendnego podczas służby. A w filmie dzieje się tak aż dwa razy. To jednak była armia wielkiego państwa, surowa i sroga, ale przecież nie zdziczała, jak bolszewicy pod Warszawą w 1920 r.
Szkoda tematu, spalonego przez Sykę. A można byłoby zrobić tak interesującą opowieść… Chociażby z wątkiem żołnierzy księdza Brzóski, którzy po pierwszych zwycięstwach insurekcji, zamiast dalej iść do przodu, rozchodzili się po domach. Ot, pospolite ruszenie. Ten wątek byłby przynajmniej jakąś próbą wyjaśnienia klęski powstania styczniowego. Ale ten film niczego nie próbuje wyjaśniać, nadyma tylko, do granic pęknięcia, patriotyczny balonik.