Logo Przewdonik Katolicki

Wojna na Morzu Czerwonym

Jacek Borkowicz
fot. Mohammed Hamoud/Getty Images

Z nowym rokiem do rosnącej ostatnio w szybkim tempie światowej listy gorących punktów dołączył konflikt w Jemenie. 12 stycznia siły zbrojne USA, wsparte przez Wielką Brytanię, zaatakowały północną część tego państwa, leżącą wzdłuż strategicznie ważnego wybrzeża Morza Czerwonego.

Teren ten od wielu lat znajduje się pod kontrolą grupy etnicznej Huti, zbuntowanej przeciw jemeńskiemu rządowi, rezydującemu w Adenie i uznawanemu przez międzynarodową wspólnotę. Tyle można powiedzieć w trzech zdaniach, jednak realna sytuacja w Jemenie wymaga opisu znacznie szerszego. Zacznijmy od ostatnich wydarzeń.

Panika na Zachodzie
Dzień przed amerykańską ofensywą na lądowe pozycje Hutich rząd USA poinformował o przejęciu statku płynącego z Iranu z bronią dla rebeliantów. Pod pokładem – jak głosi komunikat – znaleziono podzespoły do pocisków balistycznych i manewrujących, także przeciwokrętowych. Niewielkich rozmiarów statek został zatopiony, a jego 14-osobowa załoga internowana. Podczas akcji zaginęło bez wieści dwóch amerykańskich żołnierzy.
Amerykanie są dumni, że za jednym zamachem uniemożliwili dostawę broni dla terrorystów i dowiedli ich czynne wspieranie przez Teheran. Początek ofensywy na Hutich, którzy wspierają Hamas walczący w Gazie, istotnie jest niewątpliwym sukcesem Stanów Zjednoczonych, dla których strefa Morza Czerwonego należy (oficjalnie!) do „obszaru odpowiedzialności” za globalne bezpieczeństwo. Dowodzący operacją gen. Michael Kurilla, pseudonim „Erik”, stał się drugim po Andym Warholu słowackim Rusinem powszechnie znanym w USA. Bądźmy jednak ostrożni w moralnych ocenach, pamiętając o sfabrykowanych pretekstach, jakie ongiś towarzyszyły amerykańskiej inwazji na Irak. Broń znaleziona na irańskim statku z pewnością wymysłem nie jest, ale trzeba też przyznać, że skoro dowody na winę Teheranu akurat w tym momencie „musiały” się znaleźć, to się znalazły.
Huti w odpowiedzi ogłosili, że od tej pory uznają za wrogie jednostki wszystkie statki USA i Wielkiej Brytanii, płynące wzdłuż wybrzeży Morza Czerwonego, niezależnie od tego, czy kierują się one, czy też nie w stronę izraelskiego portu Ejlat. Wiadomość ta wywołała panikę na Zachodzie: kilkanaście tankowców, płynących w kierunku egipskiego Suezu, od razu zawróciło z kursu.

Bezpiecznie tylko pod banderą Rosji
W tym momencie znowu – jak w przypadku Somalii, o której pisaliśmy przed tygodniem – nie sposób nie spojrzeć na mapę. Jemen to południowo-zachodni róg Półwyspu Arabskiego, który wbija się klinem w Afrykę. Jedną stronę tego klina tworzy Zatoka Adeńska, drugą – Morze Czerwone. Akwen ten ma kształt długiej kiszki, na północy rozdzielającej się na dwa odgałęzienia: jedno prowadzi do egipskiego Suezu, drugie do izraelskiego Ejlatu. Poza kursem na Izrael Morze Czerwone jest, i to przede wszystkim, podstawowym kanałem przepływu towarów z Azji, przez Kanał Sueski, do Europy. Gdyby nie on, statki musiałyby opływać całą Afrykę, a tam już zresztą czyhają na nie somalijscy piraci. Trasa wiodąca Morzem Czerwonym jest więc z gospodarczego punktu widzenia optymalna. Żeby ją przepłynąć, trzeba jednak najpierw wejść w cieśninę Bab al-Mandab, a tę kontroluje Jemen.
Ostatni konflikt, włącznie z wycofanymi tankowcami, dramatycznie wydłużył łańcuch dostaw. Są już pierwsze efekty: koncern Tesla, produkujący swoje samochody w megafabryce pod Berlinem, już zawiesił produkcję.
Huti rozpoczęli ataki na cywilne statki 19 listopada ubiegłego roku, kiedy to wystrzelili rakietę do jednostki płynącej pod banderą Bahamów. Było to dziesięć dni po rozpoczęciu wojny Hamasu z Izraelem, zaś zaatakowany statek należy do firmy brytyjskiej, której udziałowcem jest izraelski obywatel. Odtąd Huti w tenże sposób utrudniają rejsy wszystkim statkom płynącym do Ejlatu – z wyjątkiem jednostek rosyjskich, które dziwnym trafem przepływają Morze Czerwone bez poczucia zagrożenia.

Trzydzieści lat wojny domowej
Problemu Hutich nie godzi się jednak zawężać do kwestii, rzekomego zresztą, terroryzmu. Jak w przypadku Somalii, podobnie i tutaj – za pomocą języka oficjalnych komunikatów – następuje odwrócenie pojęć. „Rebelianci Huti” są bowiem faktycznie właściwym Jemenem, zaś „Jemen” to dzisiaj jedynie nieokreślony twór, którego jedynym atutem jest międzynarodowa legitymacja.
Spójrzmy na początek na kwestię stolicy: jest nią Sana, ale to miasto już od dziesięciu lat znajduje się w rękach „rebeliantów”. Władze „Jemenu” rezydują w Adenie, który historycznie do Jemenu się nie zalicza – był brytyjską kolonią, dopiero w 1990 r. przyłączoną do jemeńskiego państwa. W chwili obecnej Adenu nie kontroluje nawet zresztą jemeńska armia, lecz lokalne milicje.
Kim są w takim razie Huti? To podstawowa ludność północnej strefy teoretycznego „Jemenu”, która jest właściwym Jemenem w sensie historycznym. W odróżnieniu od sunnickich sąsiadów, Saudyjczyków z północy i Arabów adeńskich z południa, Huti są szyitami odłamu zaidyckiego. Ich nazwa pochodzi od Zaida, który był prawnukiem Mahometa. Sami nazywają siebie Ansar Allah co znaczy „pomocnicy Boga”. Do 1918 r. podlegali tureckim Osmanom, będąc najdalszym przyczółkiem ich rozległego imperium, potem wybili się na niepodległość, tworząc własne teokratyczne państewko. Takie były właśnie początki Jemenu.
W latach 1963–1970 republikańscy oficerowie obalili to królestwo, proklamując państwo, które – jak wspomnieliśmy – w 1990 r. rozszerzyło się o strefę południową. Szkopuł w tym, że kadry rządzących oficerów rekrutowały się spośród sunnitów, z którego to powodu szyiccy Huti poczuli się dyskryminowani. Od 1994 r. w Jemenie trwa więc wojna domowa, kilkakrotnie przerywana i znowu wznawiana. Walczące strony najpierw określały się jako rojaliści i republikanie, zaś od 2004 r. światowe media opisują ich jako „Huti” i „Jemeńczyków”. Tymczasem przez większą część tego konfliktu Huti panowali – i panują nadal – nad obszarem „starego”, monarchistycznego Jemenu. Trudno jest więc, będąc w zgodzie z uczciwością, traktować ich jak niemalże bandytów, dowodzonych przez plemiennych watażków, co sugeruje międzynarodowa terminologia polityczna.
Faktem jest jednak, że wspiera ich szyicki Iran. W 2010 r. okręty tego kraju wpłynęły na wody Morza Czerwonego, oficjalnie po to, by zwalczać grasujące tam piractwo. Jednak zamiast uderzyć na piratów, Irańczycy zacumowali w porcie Hudejda, kontrolowanym przez Hutich, przekazując tym ostatnim pokaźne ilości wojskowego sprzętu.
Trzydzieści lat wojny uczyniło z Jemenu jedno z najuboższych krajów świata. W 2019 r., według raportu jednej z agencji pomocy humanitarnej, z powodu głodu cierpiało tam 24 mln osób, co stanowi aż trzy czwarte ogółu jemeńskiej populacji. Od tamtej pory chyba niewiele się zmieniło. A jeśli tak, to jedynie na gorsze.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki