Rozmawiałem z nim jeden jedyny raz – bardzo dawno temu. W roku 2004 lub 2005 pisałem w ówczesnym „Newsweeku”, całkiem innym tygodniku niż obecny, tekst o problemie lustracji księży. Ważny dla mnie, jeden z pierwszych, który stawiał mocno ten temat. Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski był już wtedy znany z istnej krucjaty, wymierzonej w zjawisko tolerowania duchownych, którzy współpracowali i donosili tajnej komunistycznej policji politycznej. Udzielił mi chętnie telefonicznej wypowiedzi. Treściwej, a przecież doznałem już wtedy wrażenia smutku w jego głosie. Smutku wynikającego z poczucia osamotnienia.
Potem zetknąłem się z nim jeszcze raz. Chyba w roku 2014 występowaliśmy wspólnie w TVP. Program dotyczył zdarzeń na Wołyniu, tych z roku 1943. Obaj niejako z urzędu należeliśmy do tej strony, która upierała się, że masakra była ludobójstwem i że to nadal ważny temat, czekający na współczesne rozstrzygnięcia. Ale wtedy ja byłem w studiu w Warszawie, on w Krakowie na łączach.
Byliśmy po tej samej stronie, a jednak miałem poczucie, że nie mówimy do końca jednym głosem. Obsesyjność, z jaką wracał do tej tematyki, także wtedy, kiedy nie potrzebowaliśmy zasadniczego starcia z Ukrainą, mnie drażniła. Podtrzymuję tę opinię i dziś, choć rozumiem pobudki. Miał poczucie, że reprezentuje ludzi osamotnionych w swojej bitwie o pamięć. Raz go nawet zaatakowałem – za kolportowanie w necie jakiegoś absurdalnego memu wymierzonego w Amerykę, którą za to milczenie obwiniał. Możliwe, że dopiero Opatrzność osądzi, kto z nas miał więcej racji. Bo że racje są tu podzielone, nie mam wątpliwości.
Wrył się w naszą świadomość jako polemista, polityczny fighter. Mniej myśleliśmy o nim jako o cichym opiekunie niepełnosprawnych. Sojuszniku aktorki Anny Dymnej w nieustającym dziele dobroczynności. Tym bardziej jako o poecie. Zapędzał się czasem w starciach o racje. I był człowiekiem dobrym. Tak szlachetnym jak jego piękne, ormiańskie oblicze. Był modelowym sługą Kościoła, który myśli o swoich kościelnych posługach zawsze jako o części pracy na rzecz bardziej jeszcze powszechnego dobra.
Kiedy zmarł, niektórzy, choćby Tomasz Terlikowski, mieli pretensje do krakowskiej kurii, i szerzej do Kościoła hierarchicznego, że tak słabo go uczcił. Te pretensje to część bardziej ogólnego rozżalenia do kościelnych struktur. Ale i ja mam poczucie, że jego samotność w walce o sprawiedliwość wykazała jakąś ułomność wielu jego braci w kapłaństwie. Że przegrał swoją krucjatę o dogłębniejsze oczyszczenie instytucji, która powinna świecić przykładem. To dotyczy nie tylko tematu księży agentów, który najczęściej zamiatano w różnej formie pod dywan, ale i wielkiego problemu seksualnych nadużyć w Kościele. Bo w tej sprawie też bił się z wiatrakami.
Tyle że rzecz cała jest złożona. Piszę to nie po to, aby kogokolwiek usprawiedliwiać. Piszę, bo rozmaite szarości pozwalają lepiej zrozumieć realia. Kiedy narzekał na tolerancję hierarchów wobec duchownych pedofilów (czasem tylko na niedostateczną uwagę), mógł liczyć na oklaski liberalnej opinii. Kiedy dużo wcześniej próbował bić się o lustrację, ci sami liberalni pseudosojusznicy nie mieli dla niego zrozumienia. W tej sprawie był równie obcy dla „Gazety Wyborczej”, co dla Radia Maryja. Oba te środowiska uważały, że grzechy z czasów PRL zasługują na mocno obłudną wyrozumiałość.
Czyżby przegrał, także we własnej instytucji? A może sam fakt, że jego „tak-tak; nie-nie” umocniło kogoś innego w wierności wobec zasad, to wystarczające zwycięstwo? Zwłaszcza w dzisiejszym świecie ponaznaczanym rozmaitymi relatywizmami to przecież bardzo dużo.