Zanim poszedłeś do zakonu, najpierw byłeś w seminarium diecezjalnym. Jak to się stało, że zmieniłeś decyzję? Perspektywa życia księdza diecezjalnego niesie więcej możliwości, w zakonie jest więcej ograniczeń…
– Chciałem być księdzem. Dlatego poszedłem do seminarium. Tam chciałem rozeznać, gdzie jest moje miejsce. I to właśnie w seminarium poznałem duchowość ignacjańską i historię zakonu. I to mnie rzeczywiście zafascynowało.
Przed okresem seminarium nie angażowałem się w żadne ruchy czy grupy duszpasterskie. Chodziłem oczywiście do kościoła, wierzyłem. Ale miałem swoje życie muzyczne, jazzowe. W jakimś sensie klimat seminarium diecezjalnego był mi obcy.
Miałem na szczęście bardzo mądrego ojca duchownego, spowiednika, formatorów. Oni nie trzymali mnie na siłę w seminarium diecezjalnym, ale w wolności pomagali spokojnie szukać swojego miejsca.
Czym cię zafascynowali jezuici?
– Ojcowie duchowni w seminarium uczyli nas medytacji ignacjańskiej, rachunku sumienia ignacjańskiego, byli po szkole formatorów – tej, którą właśnie moi obecni współbracia prowadzą tutaj, w Krakowie, więc mieli bardzo jezuicki rys. I ta duchowość mi się bardzo podobała.
Zacząłem się też przyglądać trochę samemu zakonowi, jego historii, bo jezuici co rusz pojawiali się na wykładach a to z historii Kościoła, a to z filozofii. Zacząłem czytać, jak to wygląda współcześnie. Zafascynowała mnie formacja wieloetapowa. Odkryłem sylwetki wielkich jezuitów XX wieku, związanych z odnową Kościoła, jak Rahner, de Lubac, Danielou, przez jakiś czas Balthazar i wielu innych. Kiedy zaczynałem poznawać ten świat teologii Kościoła, to mnie mocno pociągnęło ku jezuitom.
W tym wszystkim czułem też wciąż pragnienie życia bardziej radykalnego. Pomyślałem: jeśli już dedykuję swoje życia Bogu, to chciałbym tak totalnie. Fascynowały mnie historie o braciach z Bronxu czy o jezuicie Silvano Faustim, profesorze, który żył pośród ubogich i z nimi czytał ewangelie – z tego powstały później jego słynne książki.
Wspomniałeś o radykalizmie. Doprecyzujmy, że chodzi o radykalizm ewangeliczny, nie jakieś ekstremalne zachowania. To właśnie wyróżnia życie konsekrowane – bardziej radykalne pójście drogą rad ewangelicznych: ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Nie lubię budować sztucznych opozycji, ale jeśli dziś wielu z nas marzy o życiu wygodnym, komfortowym, o pewnym poziomie zamożności, to zakonnik wybiera drogę zgoła odmienną. Jak to jest, że pociąga to, co jest niejako pod prąd?
– Weźmy na warsztat posłuszeństwo i zarysujmy sobie taką perspektywę. Prowincjał może mnie wysłać w różne miejsca: może skierować na studia, może mianować wikariuszem w Kłodzku, katechetą w Bytomiu, wyśle, by prowadzić rekolekcje ignacjańskie we Lwowie. Możliwości jest wiele. Ale przecież tak też wygląda życie w świecie, a nawet zaryzykuję tezę, że ludzie są bardziej zdeterminowani od nas, tylko nie decyzją przełożonego, a rzeczywistością. Jesteś specjalistą w jakiejś dziedzinie i w twoim mieście nie ma pracy, więc szukasz w innym – przeprowadzasz się. Albo zakochujesz się i żenisz czy wychodzisz za mąż i w imię miłości decydujesz się na różne zmiany, by ocalić wasz związek. Albo masz chorego rodzica, bierzesz go do siebie do domu i nim opiekujesz, co zupełnie determinuje twoje życie zawodowe czy osobiste. Więc generalnie w życiu jest bardzo wiele sytuacji, które wymuszają na przykład zmiany miejsca zamieszkania, czasami zmiany zawodu, czasami zmiany trybu życia.
Czasem do zmian popycha nas konieczność, często jednak miłość. Robię to dla kogoś. Albo dla siebie. I to jest punkt wspólny. Więc radykalizm życia zakonnego nie jest czymś zupełnie odklejonym od tego, czego doświadczają ludzie żyjąc w świecie. Ma inny charakter.
Zacząłeś od posłuszeństwa, więc pociągnijmy ten wątek. Wspomniał o nim przed rokiem Franciszek w przemówieniu do księży. Właściwie mówił o przełożonych, o biskupach, by nie instrumentalizowali posłuszeństwa i woli Bożej do uzasadnienia każdej swojej decyzji.
– Tak, posłuszeństwo można realizować w sposób patologiczny i destrukcyjny. Bo można wydawać rozkazy, które będą poniżające dla drugiego, uzasadniając to uczeniem się pokory i odwołując do ślubu.
Na szczęście ja miałem dotychczas dobre doświadczenie relacji z przełożonymi. I realizacji posłuszeństwa w dialogu.
I to nowe rozumienie posłuszeństwa jest uzasadnione zmianami, jakie zachodzą w świecie. Do zakonu przychodzą kandydaci z pokolenia Z. Mam z nimi duży kontakt, bo studiuję na Akademii Muzycznej. Odkrywam, że oni zwracają uwagę na aspekty, nad którymi my, nasze pokolenie, nigdy się nie zastanawiało. Jest w nich też o wiele silniejsze poczucie autonomii, wolności. Są dużo bardziej wyczuleni na punkcie stylu komunikacji. Żeby język nie zawierał żadnych znamion przemocowości.
I nie uważam, że to jest złe. Generalnie, porozumienie bez przemocy jest czymś bardzo, bardzo cennym i myślę, że nas bardzo rozwija jako ludzi i nam bardzo pomaga w funkcjonowaniu, więc to, że ten styl, taka kultura komunikacji się pojawia, uważam, że jest bardzo dobrą jakością, która wchodzi do życia zakonnego. Ale oczywiście spotyka się to nieraz z niezrozumieniem starszych generacji, które mają inne rozumienie posłuszeństwa.
A może to mrzonka, że jesteśmy w stanie żyć radami ewangelicznymi, mając tak osłabioną naturę, skłonną do grzechu?
– Nasza natura jest w ciągłym napięciu, to prawda. Wydaje mi się, że to jest cecha zdrowej duchowości, że potrafimy żyć pomimo tego napięcia. Zmagamy się z nim przecież na różnych polach, widzimy to także dzisiaj w dyskusjach o Kościele, gdzie chcielibyśmy czasem pójść za rozwiązaniami zerojedynkowymi. Ale życie nie jest ani czarne, ani białe. Napięcie to nam stale towarzyszy i będzie towarzyszyć: między władzą absolutną a demokracją, między hierarchicznością a synodalnością. Napięcie jest potrzebne, byśmy mogli znaleźć właściwą drogę równowagi, w zależności od kontekstu, konkretnych osób, można akcent postawić silniej na jedną z tych, powiedzmy, dróg.
Wierzę zatem, że można żyć dzisiaj radami ewangelicznymi, można żyć radykalnie, że to wciąż jest aktualne i możliwe. Choć zdaję sobie też sprawę z trudności, jakie mogą się na tej drodze pojawić, a nawet niebezpieczeństw.
A co wtedy, kiedy przełożony jest niedojrzały i wykorzystuje instrumentalnie posłuszeństwo do realizacji własnych celów, nie uwzględniając dobra tych, którzy mu podlegają?
– Jasne, jest takie ryzyko. Na początku musi być zawsze dialog. Ale jeśli dochodzimy do ściany, to nie możemy zapomnieć, że jednak pierwszym przykazaniem jest dla mnie prawo Boże. Dlatego mam obowiązek i prawo zatroszczyć się o własne zdrowie, na przykład psychiczne. I to jest ważniejsze niż ślub posłuszeństwa. Są też instrumenty takie jak eksklaustracja czy rok sabatyczny. Można też z tego skorzystać, żeby nabrać dystansu.
Pójdźmy na styk posłuszeństwa i ubóstwa. Chcesz wyjechać za granicę – musisz mieć zgodę przełożonego. Chcesz spać poza klasztorem – musisz to zgłosić. Chcesz kupić buty – idziesz prosić o pieniądze. Nie dotyka to twojej dumy? Nie jest poniżające?
– Myślę, że to kwestia dojrzałości. Nie muszę czerpać poczucia jakiejś własnej wartości z tego, że mam pieniądze i mogę sobie pojechać na wakacje i że mam taką niezależność w tym względzie. Czuję, że mam dużą niezależność, autonomię, jeśli chodzi o podejmowanie różnych działań.
Nie miałem też dotąd sytuacji, w której nie dostałbym pieniędzy na coś, czego faktycznie potrzebuję. Ale też nie wydaję jakoś dużo pieniędzy (śmiech).
Jeśli chodzi o przemieszczanie się za granicę, wydaje mi się, że to akurat mogłoby być do przemyślenia, no bo tutaj był często wzgląd ekonomiczny, związany z ubóstwem. Dzisiaj podróż do Rzymu bywa tańsza niż do Gdańska. Inna kwestia to aspekty ekologiczne. Na przykład jezuici z Francji mają zasadę, że nie latają samolotami po Europie. Po kontynencie przemieszczają się pociągami. Więc to trwa dłużej, ale taka jest zasada.
To, że muszę prosić o zgodę przełożonego na spędzenie nocy poza domem zakonnym, bo tak mówi prawo kanoniczne, nie wydaje mi się dziwne ani upokarzające. Wynika z tego stylu życia. Jakbyś miał żonę, to zakładam, że też byś z nią ustalał kwestię noclegu poza domem albo wyjazdu za granicę.
Jest jeszcze ślub czystości, który w powszechnym odbiorze zredukowany jest do wstrzemięźliwości seksualnej i w tym kontekście bardzo mnie to słowo mierzi. Jakby cielesność była z natury brudna…
– Święty Ignacy w Konstytucjach Zakonnych opisuje, jak rozumie konkretne śluby. W przypadku ślubu czystości pisze krótko: powinniśmy być czyści jak aniołowie.
Kwestia seksualności czy wstrzemięźliwości seksualnej, do której się nieraz sprowadza ten ślub czystości, to jest jakiś wycinek tej rzeczywistości życia ślubem czystości. Bo tu jednak chodzi zasadniczo o postawę serca. O to, żeby to było serce otwarte. Temu służy ślub czystości. Ono nie jest na wyłączność dla kogoś, dlatego nie wchodzę w związek z kimś. Chodzi o to, by nie być zachłannym w relacjach, by nikogo sobą nie zdominować. By być „dla”. Dlatego nie mam żony, ale mam relacje z ludźmi, niektóre bliskie.
Seksualność ani cielesność nie jest brudna, więc mówienie o czystości w kontekście wstrzemięźliwości nie jest do końca trafione. Jest to trochę pokłosie myślenia platońskiego czy manichejskiego. Że to, co cielesne, a już to, co seksualne, to w ogóle jest jakiś taki brud i czystość polega na tym, że się nie ma z tym nic wspólnego, że się zachowuje doskonałą, całkowitą wstrzemięźliwość.
Tęsknisz czasem za światem, do życia poza murami zakonu?
– (śmiech) Bardziej tęsknię za życiem w ciszy niż życiem w świecie. Jeden z naszych generałów mówił kiedyś, że naszej klauzury nie stanowią mury ani jakieś bariery czasowe czy przestrzenne, tylko naszą klauzurę stanowi to, jak my przeżywamy naszą zakonność, naszą konsekrację, jak to jest zbudowane w naszym sercu.
Poprzedni generał jezuitów, Adolfo Nicolas, cytował swojego prawosławnego przyjaciela, że jezuici to są tacy mnisi żyjący pośród zgiełku miasta. Żyjemy tak naprawdę w świecie.
Nawet ja, studiując na Akademii Muzycznej, chodzę normalnie na zajęcia, biorę udział w projektach, nagraniach, prowadzę warsztaty i tak dalej, funkcjonuję, spędzam czasami dużo więcej czasu z ludźmi, ze świeckimi, z którymi współpracuję, niż ze współbraćmi. Czasami z ludźmi się widzę codziennie i wiele godzin na uczelni, zwłaszcza jak jest jakiś taki intensywny czas projektowy, a niektórych współbraci na przykład nie widzę przez kilka dni, bo na przykład nie jestem w stanie przyjść na wspólny posiłek.
Wstępowałeś do zakonu jako młody człowiek. Nadal jesteś młody (śmiech), ale masz już doświadczenie kilku lat życia zakonnego. Jak życie zweryfikowało twoje ideały? Jak patrzysz na siebie z perspektywy?
– Jestem dwunasty rok w zakonie. Były różne momenty. Zmagałem się z własnymi słabościami, zetknąłem się z wieloma trudnościami w Kościele i pośród braci. Ale jestem szczęśliwy. Cieszę się, że jestem tu, gdzie jestem. Żyję tak, jak wyobrażałem sobie życie jezuity. Trudności pomogły mi się zmienić.
Śluby zakonne, wszystkie, związane są z miłością, bo o miłość ostatecznie chodzi. Radykalizm polega na miłości. To mnie weryfikuje, w czym, a właściwie w Kim, jestem zakorzeniony.
Zakon pozwala mi być dojrzalszym człowiekiem. Krzysztof Grzyworz mówił fenomenalnie, że nie da się zjeść wszystkiego. Nie da się mieć wszystkiego. Że chodzi o to, żeby wybierać rzeczy i odkrywać ich smak. Dzisiaj dominuje szkoła minimalizmu i smakowania, więc możemy się spotkać ze światem. Właśnie w tym pomagają mi śluby zakonne i to widzę po sobie. Mam wszystko, czego potrzebuję do realizowania misji, więc mogę skupić się na misji.
Ignacy mówił, że zakon jest misyjny, więc wszystko, co robimy, jest podporządkowane misji.
Więc zarówno czystość jest podporządkowana misji, bo mnie otwiera na miłość. Posłuszeństwo jest misyjne, bo przełożony mnie posyła na konkretną misję, gdzie mogę to realizować. I ubóstwo też jest misyjne, bo mam wszystko to, czego potrzebuję, żeby misję realizować i nie gromadzę rzeczy, których nie potrzebuję do realizowania misji, więc nie jestem przeciążony przywiązaniem do rzeczy.
Piotr pyta w pewnym momencie Jezusa o konkretną korzyść z radykalnego pójścia za Nim. Mówi: myśmy zostawili wszystko i poszliśmy za Tobą. Co otrzymamy w zamian? Żyjemy w czasach, w których mówi się językiem korzyści, choć jak widać, jest on obecny i w myśleniu uczniów, więc chciałem zapytać Cię o korzyści.
– Absolutnie tak to przeżywam, jak odpowiedział Jezus Piotrowi. Stokroć tyle otrzymacie. Ja to bardzo praktycznie przeżywam w relacjach z rodzinami moich współbraci na przykład, zwłaszcza bliższych, że autentycznie czujemy się wszyscy tak, jakby to byli nasi rodzice. Rodzice poszczególnych braci są, dosłownie, rodzicami wszystkich nas.
W moim przypadku, jak wspomniałem, muzyka była zawsze ważna, była blisko. Była czymś, wokół czego kręciło się moje nastoletnie życie, i absolutnie to było centrum i z tego czerpałem jakieś tam poczucie własnej wartości i szczęścia. Wstępując do zakonu miałem założenie, że zasadniczo zostawiam muzykę. Ta decyzja wiele mnie kosztowała, ale to był ten radykalny wybór. A teraz, decyzją przełożonych, wróciłem do tego, co tak bardzo zawsze kochałem. Zrezygnowałem z bliskości, a jednocześnie otrzymałem tak wiele bliskości, serdeczności, zrozumienia, którego doświadczam od przyjaciół w zakonie i poza nim.
Przez lata w zakonie rozwinąłem się jako człowiek. Przez lata pracy nad sobą, życia w bliskości z Bogiem, w ciągłej konfrontacji, takiej pozytywnej, czasami trudnej, ale bardzo pozytywnej ze współbraćmi. Dostałem nieadekwatnie dużo do tego, co sam wniosłem.
---
Dominik Dubiel
Jezuita, diakon, muzyk. Absolwent filozofii na Akademii Ignatianum i teologii na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Współpracuje z Modlitwą w drodze, współprowadzi Podcast jezuicki. Mieszka w Krakowie.