Zmieniają się czasy, zmieniają się wyzwania, jakie stoją przed Kościołem i księżmi. A wyzwania, z jakimi muszą się zmierzyć wychowawcy przyszłych kapłanów?
– Seminarium jest miejscem formacji – jeśli zatem zmienia się człowiek, zmieniają się też wyzwania. Porównując z dawnymi czasami, na pewno większy jest indywidualizm. Od strony negatywnej mamy skupienie na sobie, realizację siebie, większą rolę czucia niż myślenia, stwierdzenia typu „to, czego chcę, jest najważniejsze”, „nic z życia nie może mi umknąć”, „nie chcę nic stracić”. Ale od strony pozytywnej jest też głębsza świadomość własnej godności, odrębności, prawa do decydowania o sobie, poczucie odpowiedzialności za to, co się robi.
Ale zmienia się też Kościół, w każdym razie w pewnych aspektach inaczej definiuje swoją obecność w świecie w stosunku do tego, co było przed Soborem.
Zmienia się też relacja księża–świeccy. Szczególnie w czasach Franciszka podnoszona jest kwestia: władza czy służba. O klerykalizmie jako problemie wychowawczym jako kleryk nie słyszałem nic. Przeciwnie – słyszeliśmy, jak wielkie jest kapłaństwo. Ono oczywiście jest wielkie, ale nikt z nas nie staje się wielki przez sam fakt przyjęcia święceń kapłańskich.
Dzisiaj widzimy dowartościowanie faktu bycia chrześcijaninem i samego chrztu, opieranie duchowości na obdarowaniu chrzcielnym, przeżywanie wiary jako osobistej relacji z Jezusem.
To są nowe wyzwania – w związku z nimi odnawiamy podstawy formacji.
Ale czy te zmiany wymuszają również zmiany w postawie wychowawców?
– Wymuszają pewne inicjatywy. Na przykład – jako kleryk byłem też w ruchu Światło-Życie, w czasach seminaryjnych zetknąłem się z Odnową w Duchu Świętym. Ale to zaangażowanie było traktowane jako hobby. Wybrać Jezusa jako Pana, moja osobista relacja z Jezusem – to było coś nowego, troszkę tak z boku. Bo wiarą było przyjęcie prawdy objawionej przez Pana Boga i podawanej przez Kościół. Zresztą byłem wtedy przekonany, że najważniejsze jest to, jak sam siebie formuję, jak dbam o siebie od strony duchowej. A dzisiaj klerycy zaczynają od rekolekcji ewangelizacyjnych, w czasie których na pierwszym miejscu jest osobista relacja z Jezusem. Później zobaczymy, co dalej. Nie przekreślamy starej definicji wiary – ubogacamy ją, stawiając na pierwszym miejscu osobistą relację.
Co to zmienia w postawie wychowawców? Cóż – po prostu trzeba tym żyć. Dopóki się głosi pewne treści, wiedzę czy umiejętności, można je przekazać i sobie pójść. Jeżeli jednak mówimy o żywym przeżywaniu wiary, o roli świadectwa, o głoszeniu Ewangelii w rozmaity sposób – to można robić także słowem, jeśli już nie mam innych metod. Homilia i konferencja to nie są jedyne sposoby przekazu.
Zmiany są także ilościowe. Mury seminarium pustoszeją…
– Kiedy przyszedłem do seminarium, było nas w sumie 90. Kiedy kończyłem, było 120. Kilka lat później było rekordowe 150 osób. Dzisiaj to mniej niż połowa – w sumie 42. Ale nie można powiedzieć, że mury są puste. Powody są dwa. Pierwszy: mieszkaliśmy w warunkach, które – delikatnie mówiąc – nie są dzisiaj standardowe. Kiedyś seminarium było po prostu przepełnione, dzisiaj jest dobrze. Drugi powód: w tych samych murach mieszka też kilkunastu kleryków seminarium 35+. Nie odczuwamy zatem, żeby zrobiło się jakoś pusto, chociaż zdecydowanie luźniej jest w kaplicy i refektarzu.
W porównaniu ze szczytem czasów Jana Pawła II powołań jest ewidentnie mniej. Czy nie rodzi to pokusy, żeby obniżyć wymagania wobec kandydatów?
– To jest dobre określenie – w porównaniu ze szczytem z czasów Jana Pawła II. My byliśmy największym rocznikiem łódzkiego seminarium, jeśli chodzi o liczbę wyświęconych. Ale przyszliśmy we wrześniu, a Jan Paweł II został wybrany dopiero 16 października. Dlaczego było nas tak wielu? Nie wiadomo. Późniejsze roczniki można nazwać rocznikami JPII. Ale jeśli porównamy z rocznikami z lat 60. czy 70. – to nie jest wcale tak zdecydowanie mniej. Różnica jest niewielka.
A jeśli chodzi o dobór… Kiedyś z konieczności podejście do kandydata było bardziej formalne: spełniał warunki lub nie. Można zadać pytanie, na ile te dawne kryteria dopuszczenia do święceń były zbyt schematyczne, na ile pomagały poznać człowieka. Nie mam jednak wątpliwości, że dzisiaj przełożeni kleryków znają lepiej niż wcześniej. Decyzje są zatem bardziej indywidualne, a nie schematyczne. I jest większa pomoc. Kiedyś chłopak z niektórymi problemami zostałby automatycznie odesłany do domu, dzisiaj też odsyłamy, ale na terapię. Tak po ludzku patrząc, dzisiaj jest więcej możliwości wzrastania.
A co z tej małej liczby kandydatów wynika dla seminarium? Problem widzę nie tyle w seminarium, ile poza nim. U nas klerycy ciągle słyszą, że ksiądz nie rządzi, tylko słucha, że klerykalizm to zło. A co ten sam kleryk może usłyszeć w swojej parafii? Szczególnie wtedy, gdy jest pierwszym od wielu, wielu lat, powołaniem? Bywa otaczany „achami i ochami”, parafianie są dumni, proboszcz się cieszy, na wakacje przyjeżdża „nasz kleryk”. I formacja idzie w odstawkę, bo hołubiony młody człowiek słyszy, że jest taki niezastąpiony, bo jest jednym z nielicznych.
Dzisiejszy model formacji w seminarium zachęca jednak do obecności w świecie. To nie jest zamknięcie na sześć lat w murach uczelni…
– Ja też byłem w czasach kleryckich często poza seminarium. Tych zajęć poza seminarium przybywało – im starszy rok, tym więcej. A od kiedy dostałem sutannę, większość niedziel byłem na zewnątrz, zawsze była jakaś aktywność. Choć prawdą jest, że kontaktów towarzyskich nie było prawie wcale – poza feriami i wakacjami. Dzisiaj klerycy rzeczywiście są więcej poza seminarium, są też angażowani w rozmaite działania, znacznie częściej niż my.
Mniej kleryków to szansa na bliższą relację między wychowawcą a klerykiem. Czy to rodzi szansę na zbudowanie relacji uczeń–mistrz?
– Już same liczby sprawiają, że te relacje z każdym osobno mogą być częstsze i bardziej zindywidualizowane. Nie przełożony–masa kleryków, ale bardziej indywidualnie. Zresztą młodzi ludzie tacy dzisiaj są. My nie szukaliśmy kontaktu z przełożonymi, a dzisiaj klerycy chcą rozmawiać – indywidualnie albo w grupie. To wychodzi od nich. My mieliśmy ojca duchownego, który – jeśli któryś z nas od dawna nie był na rozmowie – mówił: „Słuchaj, Pan Jezus o ciebie pyta”. Dzisiaj ojcowie duchowni nie muszą nikogo nakłaniać do rozmów.
To pokolenie jest bardziej otwarte na dorosłych, przynajmniej w seminarium. Jakie są tego przyczyny? Pewnie to starsze pokolenie ma inne relacje z młodszym – to już widać w relacjach między ojcami i dziećmi: razem biegają, jeżdżą na rowerze, grają w koszykówkę. W moich czasach dla dziecka świat dorosłych był światem dorosłych. Dzisiaj, gdy dziecko podchodzi, dorośli milkną, bo najważniejszą sprawą staje się ta, którą ma dziecko. Dzieci mniej czują różnicę wieku między sobą a dorosłymi.
A to ciekawe. Papież Franciszek w czerwcu, podczas spotkania z włoskimi klerykami, zachęcał ich do szukania wzorców wśród starszych kapłanów. Czy w łódzkim seminarium jest na to szansa?
– W samym seminarium – ja już jestem prawie w wieku dziadków naszych kleryków, mają zatem okazję na miejscu przynajmniej. Regularnie odwiedzają też Dom Księży Emerytów, mają kontakty indywidualne.
Wracając jeszcze do relacji z ojcami – oni są w niektórych sprawach blisko, ale nie zawsze dają poczucie bezpieczeństwa na poziomie emocjonalnym. Być może to otwarcie na świat dorosłych – tu konkretnie kleryków wobec ojców duchownych – płynie z tego, że tego w domu rodzinnym nie mieli.
A może ta chęć głębszych relacji płynie z tego, że od pewnego czasu studiowanie w łódzkim seminarium zaczyna się od roku propedeutycznego? Praktyka wspólnoty jest w jego trakcie jednym z fundamentów formacji.
– Bez wątpienia jest tak, że relacja przełożony–kleryk wynoszona z roku propedeutycznego jest inna, bo wychodzi z bardzo wspólnego świata. Ale może jeszcze ważniejsza jest relacja pomiędzy samymi klerykami. Kiedy mój rocznik wchodził do seminarium, przyjechaliśmy trzy dni wcześniej, żeby mieć kilka spotkań z przełożonymi. Dzisiaj pierwszy rok jest oddzielnie i spędza razem dużo czasu – np. w weekendy klerycy muszą sami sobie ugotować. To sprawia, że ich relacje są o wiele bliższe.
Celem oczywiście nie jest zbudowanie między nimi wspólnoty na całe życie, ale umocnienie każdego z nich. Z jednej strony to konkretne doświadczenie, a z drugiej – inny sposób myślenia. Klerycy z roku propedeutycznego dużo mówią o wspólnocie, ale od starszych słyszą: „mają was tam wychowywać do samotności, a nie do wspólnoty”. Dla mnie jest to dziwne postawienie sprawy, bo co znaczy wychowanie do samotności? To jest wychowanie do samodzielności na różnym poziomie życia: umiejętność gotowania, dbałość o modlitwę, współpraca z ludźmi, słuchanie ich. Jeśli pojawia się akcent „a bo masz być samotny”, dla mnie to jest przejaw starokawalerstwa. Ksiądz ma umieć się zamknąć i odciąć od ludzi? Nie!
Księdzu łatwo jest mówić, bo od lat tworzy wspólnotę Ogniska Miłości. Inni księża żyją w rzeczywistości parafialnej, w których właśnie taka jest praktyka – idą do samotności.
– No właśnie nie idą do samotności. Idą do wspólnot. Oczywiście inną wspólnotą jest Ognisko Miłości, bo to jest wspólnota życia i dołącza do niej ktoś, kto chce w niej zostać do końca życia. Każdy ksiądz jest przeznaczony do relacji, by żyć dla innych. A konkretnie sprawdza się to tak, czy np. umiesz pozmywać szklanki po koledze, który je zostawił, bo mu się nie chciało sprzątać.
Nikt nie jest przeznaczony do samotności, nawet pustelnik. Bycie z innymi jest trudniejsze niż zamknięcie w swoim własnym świecie i tłumaczenie, że „celibat tego ode mnie wymaga”. Celibat to jest inna forma miłości, a nie odcięcie od ludzi. Oczywiście moje pojmowanie tej sprawy związane jest z moim doświadczeniem kapłaństwa, ale o tym dzisiaj mówi Kościół – począwszy od Franciszka poprzez Kongregację ds. Duchowieństwa, o duchowości komunii mówił też przecież Jan Paweł II.
Rektor seminarium jest we wspólnocie Ognisko Miłości, prefekt jeździ po świecie i pomaga migrantom – czy to jest trwała tendencja, by wychowawcy nie byli zaangażowani tylko w seminarium?
– Fakt aktywności przełożonych poza seminarium jest dobry, ale pod warunkiem, że pierwsze jest seminarium. Nie można być formatorem w seminarium, mając serce gdzie indziej. Ale jakieś zajęcia „poza” dają nam inne doświadczenie ludzi. Uważam, że nie możemy być tylko z klerykami, których mamy przygotować do tworzenia więzi, do pracy wśród innych. Nie mówię o życiu rodzinnym, towarzyskim, ale o duszpasterstwie. Dlatego każdy z nas coś ma – choć nikt nikomu nic nie narzucał, to stało się w dość naturalny sposób.
Papież Benedykt XVI w liście na Rok Kapłański w 2009 r., pisząc o św. Janie Marii Vianneyu, powołuje się na słowa papieża Pawła VI: „Człowiek naszych czasów chętniej słucha świadków aniżeli nauczycieli, a jeśli słucha nauczycieli, to dlatego, że są świadkami”. Może dlatego dobrze jest, gdy wychowawca jest np. w kręgu Domowego Kościoła?
– W kręgu Domowego Kościoła też można być jedynie nauczycielem… Wysłuchać, podsumować. Ale tu już jest konfrontacja – nie mówię z wysokości ambony i nikt mnie nie będzie krytykował w czasie kazania. Jeżeli siadam do stołu z kręgiem rodzin i wchodzę w rolę nauczyciela, a krąg jest odpowiednio dojrzały, to zmusi mnie do tego, żeby z takiej pozy wyjść.
W budowaniu relacji pomaga zaangażowanie tego typu. Zresztą jeśli chodzi o aktywność w Domowym Kościele czy w Équipes Notre Dame, to zachęcam, kogo się da – tam jest się duszpasterzem, to nie jest krąg przyjaciół. Jednocześnie jednak relacje są takie, że siedzę przy stole, jestem jednym z zabierających głos, a nie tym, który naucza, a reszta słucha. Niejeden ksiądz słyszał w kręgu: „niech ksiądz coś powie od siebie, a nie głosi”.
Program studiów seminaryjnych ulega zmianom. To ewolucja czy rewolucja?
– Rewolucji nie ma. Jest natomiast głębsze rozumienie pewnych zasad, odnowionych przez Sobór. Na przykład: Sobór mówi, że teologia powinna być bardziej biblijna. Jak to zrealizowano w moich czasach? Do wykładu teologii dogmatycznej dołożono na szóstym roku teologię biblijną, nota bene wykładaną przez znakomitego biblistę, ks. prof. Lecha Stachowiaka. Wziął on kilka tematów, haseł ze słownika teologii biblijnej – np. grzech, i co o tym mówi Pismo. Do starej struktury doklejono coś nowego.
Dzisiaj lepiej rozumiemy, że nie chodzi o dodatkowy przedmiot, ale teologia jako taka musi być bardziej biblijna, oparta na słowie Bożym – nie struktura logiczna wspierana argumentami Pisma, ale Pismo jako źródło wszystkich treści, które uznajemy jako prawdy wiary.
To jest zatem kwestia ewolucji, bo program można różnie formułować, nazywać przedmioty, ale jeśli nie będzie przemienionej świadomości, którą zmienia się powoli, to wtedy wymyśli się coś nowego, choć będzie to stare, tylko trochę inaczej poukładane.
Kiedy Ksiądz studiował, był klerykiem, internet dopiero raczkował. Dzisiaj trudno wyobrazić sobie życie bez dostępu do sieci. To jest fundamentalna zmiana, także jeśli chodzi o relacje w seminarium.
– Internet daje niesamowity dostęp do informacji, co jest bardzo wygodne. Sam się na tym łapię, że wiele rzeczy sprawdzam w sieci, choć czytać wolę książkę drukowaną. Druga istotna rzecz to dostęp do komunikacji. Z wieloma osobami mogę się łatwo i szybko skontaktować.
Internet ułatwia na przykład przekazywanie informacji – klerycy dostają je natychmiast po wysłaniu. Często też komunikują się ze mną SMS-ami, choć namawiam ich, żeby dzwonili.
Oczywiście internet umożliwia niemal ciągły kontakt z całym światem. Jest pytanie, na ile seminarium powinno od tego świata odcinać. Sam fakt, że nie mogę się z kimś kontaktować, nie znaczy wcale, że staję się innym człowiekiem. Gdyby chcieć odgrodzić seminarium tak, żeby świat do niego nie docierał, to tak, jakby ogrodzić ogród siatką i chcieć, żeby nie wlatywały do niego komary. Przecież cały świat przenosimy w sercu…
W tej kwestii ewolucja jest duża – my mieliśmy jeden stacjonarny telefon, z którego mogliśmy korzystać kilka godzin w ciągu dnia. Dzisiaj, jeżeli chodzi o dopuszczalność telefonów, zasada jest prosta: korzystaj w rozsądny sposób, nie korzystaj w godzinach nocnych – ten czas ma być ciszą. To właśnie jest moment odcinający od reszty, od spraw świata i kolegów.