Na początku lat 80. skomponował Pan Kantatę Maryjną do słów Romana Brandstaettera. Z powodzeniem wykonuje Pan ten utwór do dzisiaj, ostatnio na Festiwalu Musica Sacromtana na Świętej Górze w Gostyniu.
– Kantata Maryjna powstawała na Śląsku, kiedy w oczekiwaniu na przybycie Jana Pawła II wszyscy drżeliśmy, jak to będzie? To były trudne lata. Pierwszą wersję nagraliśmy w kościele w Michałkowicach (dzielnica Siemianowic Śląskich) i w całości została dedykowana i ofiarowana w darach ludu śląskiego naszemu ukochanemu papieżowi. I kiedy wreszcie na Muchowcu w Katowicach w strugach deszczu wylądował helikopter, byliśmy tam wszyscy – cały Śląsk – a z głośników słychać było tę kantatę. To było wielkie, wielkie wzruszenie. Później powstawały kolejne interpretacje Kantaty Maryjnej, z którymi wędrowałem po różnych miejscach: od katedry w Katowicach aż do Watykanu, kiedy to jeden jedyny raz miałem zaszczyt zbliżyć się do Ojca Świętego. Cały ten czas to jest pielgrzymowanie z Kantatą. Granie w tak cudownych wnętrzach jak bazylika na Świętej Górze, blisko Boga, to dla mnie zawsze niesamowite.
Regularnie występuje Pan w kościołach, wykonując zarówno stricte recitale organowe, jak i koncerty z własnymi utworami, podczas których łączy Pan brzmienie organów z syntezatorami. Kiedy zainteresował się Pan organami i muzyką sakralną?
– Dawno temu, gdy byłem jeszcze ministrantem w kościele św. Michała w Michałkowicach, podglądałem organistę i próbowałem nawet dotknąć organów. Tak już profesjonalnie, to w trakcie studiów w Akademii Muzycznej w Katowicach. Natomiast pierwszy poważny występ miał miejsce podczas Festiwalu Muzyki Sakralnej w kościele św. św. Piotra i Pawła w Katowicach. Zagrałem na organach i zaśpiewałem Zbliż się do mego serca do słów Romana Brandstaettera.
W 1982 r. ponownie ,,dotknął” Pan organów w swoim kościele parafialnym. Tym razem przy instrumencie zasiadł już nie ministrant, ale uznany muzyk, a powodem był koncert ku pamięci poległych górników.
– Po 1981 r. wszyscy zastygliśmy, nie wiedzieliśmy, co będzie. Czy wyjeżdżać w świat, czy zostać i być świadkiem tego wszystkiego, co się w Polsce dzieje? Ten koncert nosił tytuł Zmęczenie i powstał pod wpływem dramatycznych wydarzeń, które działy się w kopalniach pod ziemią. Zastosowałem połączenie brzmień organowych z syntezatorami, co dało niesamowite wrażenie. Potem to organowe granie rozszerzyłem o następne utwory i miejsca. Był kościół św. Krzyża w Warszawie, kilka koncertów w katedrze w Katowicach, w Kamieniu Pomorskim, w Oliwie, Kołobrzegu, na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu i w wielu innych miejscach.
To były także tak znaczące miejsca jak Góra św. Anny, Jasna Góra czy Piekary Śląskie. Warto dodać, że w Piekarach gości Pan bardzo często. Dlaczego sanktuarium piekarskie jest dla Pana tak ważne?
– W tym roku był już 25 raz, jak w ostatnią niedzielę maja gramy podczas tego naszego męskiego spotkania na wzgórzu kalwaryjskim. Gramy począwszy od Kantaty Maryjnej i jej fragmentów, poprzez różne odcienie muzyczne i różnych gości, z którymi muzykowałem. To jest bardzo istotne, bo Piekary i nasza Matka Sprawiedliwości i Miłości Społecznej to taki znak, który nas mocno przyciąga, bez względu na to, co kto robi w muzyce czy w życiu.
Kantata Maryjna to zaledwie fragment Pańskiej bogatej i różnorodnej twórczości sakralnej. Czy miał Pan okazję prezentować ją także zagranicznej publiczności?
– Skomponowałem wiele utworów na chwałę Pana – Oratorium Zatoka Pogromców Burz z premierą w Oliwie, Misterium Dnia Zadusznego wykonywane w katedrze katowickiej, Epitafium Dusz wykonane podczas Mszy św. na rzecz zaginionych pod lawiną. Po raz pierwszy zagrałem na Jasnej Górze w 1983 r., przeżywając wielkie uduchowienie. Do dziś gram koncerty w bazylice jasnogórskiej z różnymi gośćmi. U stóp Krzyża, Viator – znak pokoju, Koncert świętokrzyski, Kantata Maryjna i Czas to najważniejsze wydawnictwa muzyczne. Zagrałem wielokrotnie na świecie moją muzykę religijną i okazało się, iż potrafi ona łączyć inne religie i być inspiracją do medytacji na chwałę Boga. To niezwykłe, że Klaus Schulze określił moje dokonania jako pionierskie i wyjątkowe.
Pochodzi Pan ze Śląska, Pana przodkowie to powstańcy śląscy. Wystarczy tylko przypomnieć, że plac w Siemianowicach Śląskich nosi nazwę Józefa Skrzeka. Czym dla Pana jest ta śląskość i jaką wartość ma poczucie przynależności do miejsca pochodzenia?
– Józef, którego imię noszę, to był mój stryj i bardzo odważny człowiek. Nazywali go ,,Jasny Synek z Michałkowic”, harcerz, nauczyciel, żołnierz. Zginął, walcząc o polskość w czasie II wojny światowej. To dla mnie ważna postać, tak samo jak mój ojciec, moja mama i cała moja rodzina żyjąca, pracująca i tworząca na Śląsku. Miejsce urodzenia, wychowania, tradycja to jest podstawa bycia na świecie. Ciągle gdzieś wyjeżdżam, koncertuję w Europie, za oceanem i gdzie się da, ale bycie na ojcowiźnie i trzymanie dalej rodowej spuścizny to się naprawdę sprawdza. Może to nie jest zbyt pasujące do tych obecnych przepychanek, ale każdy powinien się nad tym zastanowić. Czy chcesz dalej się pchać, czy może powinieneś pogłębić to, co jest pewne. A pewne są dary, jakie otrzymujesz w tym swoim miejscu na świecie, a to, że jeszcze przejdzie to na dalsze pokolenia, to już jest błogosławieństwo.
Zastanawia się Pan czasami, jak do tego doszło, że Pan – muzyk, artysta – trzyma się rodziny?
– To jest dla mnie pewnie zaskoczenie, bo zawód muzyka wiąże się nie tylko z podróżami, ale także z życiem, które nie zawsze sprzyja rodzinie. Po wielu podróżach muzycznych po świecie osiadłem w Michałkowicach, w domu od pokoleń należącym do naszej rodziny. Jest żona Alinka, są córki, wnuczki, a ja jestem teraz najstarszym w rodzie Skrzeków. Pojęcie rodziny jest dla mnie pierwszorzędne. Sam talent przychodzi z góry i objawia się na różne sposoby – czasami jest to grupa muzyczna, czasami solowe przedsięwzięcie, czasami płyta, koncert, ale rodzina to święta sprawa. To jest absolut i dlatego w pewnej chwili musiałem postanowić, gdzie i jak chcę żyć. Ważne jest również, żeby czuć się kochanym. Jeśli czujesz, że jesteś kochany i jeśli będziesz wierzył, to masz wszystko.
Jakie znaczenie ma wiara w życiu artysty, w Pana życiu?
– Jak się jest w showbiznesowych trasach, to czasami trudno być w pełni praktykującym. Showbiznes jest bardzo wyczerpujący, wyrywa z nas wszystko, co się da. W czasie, gdy powstawało SBB, a wcześniej jeszcze, gdy grałem z Niemenem czy z Breakoutem, to ta cała sytuacja niosła mnie w różnych kierunkach. Trzeba uważać, bo ludzie cię chwalą, wręcz noszą na rękach, co w pewnym momencie okazuje się wręcz obłudne, fałszywe. Ludzie zmieniają zainteresowania. W jednej chwili jesteś ich idolem, za chwilę mają innego. Jest przepychanka, każdy chce być na topie. Każdy chce być zauważony, sławny i podziwiany. To jest bardzo niebezpieczne, ale jeśli masz w zanadrzu wiarę, to zawsze jesteś bezpieczny i pewny, że będzie dobrze. Dlatego zostałem z wiarą i zostałem z rodziną.
Pana najnowsze doświadczenia muzyczne także są związane z fundamentem wiary chrześcijańskiej.
– Ciągle jesteśmy na rozdrożu, gdzie ścierają się różne sprawy. Żeby się w tym odnaleźć, potrzeba nam dobrych myśli i błogosławieństw, które idą z wiary. Dlatego też uczestniczę w projekcie Dekalogu, który jest grany z wieloma ludźmi, w różnych językach i w różnych stylach muzycznych, w wielu miejscach i który ma być jeszcze grany po to, żebyśmy wiedzieli, że dekalog ma znaczenie dla każdego z nas.