Salem w stanie Massachusetts można by określić jako cichą mieścinę, malowniczo wciśniętą między zatoki atlantyckiego wybrzeża, gdyby nie niepozorna drewniana willa, stojąca w szeregu niczym niewyróżniających się domków. To ogólnoamerykańska centrala Świątyni Szatana, od niedawna legalnie działającego związku wyznaniowego, który skupia 100 tysięcy wyznawców.
Wybór prowincjonalnego miasteczka na oficjalną ziemską stolicę Księcia Ciemności nie był przypadkowy. To właśnie tutaj rozegrał się w XVII w. proces czarownic, rozsławiony dramatem Arthura Millera, który zna chyba każdy Amerykanin. I chyba nie przypadkiem Świątynia Szatana zainstalowała się w miejscu, które wcześniej służyło jako dom pogrzebowy.
W pogoni za popularnością
Stało się to osiem lat temu, ale największą sławę miejsce owo zyskało w kwietniu 2019 r., kiedy to federalny urząd podatkowy uroczyście uznał Świątynię Szatana za zgromadzenie religijne. Tym samym zwolnił ją z płacenia powszechnie obowiązujących podatków, jako że w USA ten konstytucyjny przywilej obejmuje wspólnoty o charakterze konfesyjnym.
Krok ten był szokiem dla dużej części Amerykanów, nawet niekoniecznie o poglądach chrześcijańskich lub konserwatywnych. Chodzi o to, że wyznawcy (czy to właściwe słowo, patrz niżej) Świątyni Szatana do tej pory stanowczo obstawali przeciwko wszelkim „przywilejom” dla grup religijnych, uważając ten stan rzeczy za „deptanie” konstytucji USA, gwarantującej bez wyróżnień równość wszystkim obywatelom. Teraz wykonali zwrot o 180 stopni i w obliczu politycznych korzyści ochoczo przystali na uznanie ich za wspólnotę ludzi wierzących.
Ten taktyczny zwrot dokonał się za sprawą Luciena Greavesa (to pseudonim), jednego z założycieli Świątyni Szatana i dziś jej najbardziej rozpoznawalnego reprezentanta. Ten biały, przystojny mężczyzna chętnie udziela się mediom i trzeba przyznać, że rzeczywiście przyciąga obiektyw kamery. Bielmo na prawym oku dodaje mu jeszcze tajemniczego uroku – wiadomo, tak powinien wyglądać reprezentant władcy piekieł.
Do niedawna amerykańscy sataniści kojarzyli się z tzw. Kościołem Szatana, założonym w 1966 r. przez Antona Szandora LaVeya. Ta nieliczna, acz hałaśliwa grupka zrobiła wiele, by utwierdzić stereotyp satanizmu jako mrocznej sekty, po kryjomu odprawiającej swoje czarne msze i krwawe rytuały. Tymczasem Świątynia Szatana od początku przedstawia się jako „wspólnota nieteistyczna” (nontheistic), co miałoby znaczyć, że jej członkowie nie wierzą ani w boskość, ani nawet w realne istnienie swojego idola, traktując go jedynie jako literacką figurę. Ot, taka sobie „organizacja pozarządowa” (NGO), której celem jest propagowanie wolności słowa oraz „praw reprodukcyjnych”, czyli w praktyce wolności aborcji. Ludzie ze Świątyni Szatana ujmują się za równością obywateli wobec prawa, sprawiedliwym traktowaniem mniejszości seksualnych, współczuciem i pomocą dla uchodźców z Trzeciego Świata, rozdają podpaski czarnoskórym kobietom i prowadzą zajęcia edukacyjne dla dzieci pod hasłem „Szatan po szkole”. Przeciwstawiają się przemocy, rasizmowi, faszyzmowi i nietolerancji. Jednym słowem – pełna idylla, żaden tam satanizm.
Jak jest naprawdę? To dobre pytanie! Penny Lane, reżyserka filmu Ave, Satan! i bezkrytyczna wielbicielka poczynań Greavesa, twierdzi stanowczo, że ludzie ze Świątyni Szatana są osobami na poważnie i gorliwie w diabła wierzącymi. Jedno można powiedzieć na pewno: grupa ta w pogoni za popularnością robi wszystko, by dostosować się do wiodących amerykańskich trendów kulturowych.
„Różowa msza”
I chyba jednak rację ma Penny Lane, choć nie wiadomo, czy taka szczerość podoba się jej ulubieńcowi, Greavesowi.
Centralnym punktem świątynnego domu w Salem jest statua Bafometa, skrzydlatego demona z kozimi rogami i wizerunkiem pentagramu na czole. Przed nią członkowie Świątyni Szatana odprawiają swoje rytuały. Od kilku lat walczą także o to, by podobne pomniki stanęły przed kapitolami (siedziba władz) stanów Arkansas i Minnesota. Miałyby tam zastąpić tablice z dziesięciorgiem przykazań. Celem ich wysiłków jest też przepchnięcie inwokacji do Szatana, która miałaby zastąpić tradycyjne wezwanie Boga na początku obrad, praktykowane w amerykańskich samorządach. Znany jest również przypadek, gdy ludzie ze Świątyni Szatana otoczyli jedno z miasteczek siecią ognisk w kształcie pentagramu – by w ten sposób wpłynąć na wyniki lokalnych wyborów. Niezbyt to przypomina działalność organizacji pozarządowej.
Świątynia Szatana rozpoczęła swoją działalność w 2013 r. od „różowej mszy”, odprawionej na cmentarzu w Meridian w stanie Missisipi. Pochowano tam matkę Freda Phelpsa, założyciela Kościoła Baptystycznego Westboro, niewielkiej grupki skrajnych chrześcijan, twierdzących że Bóg nienawidzi homoseksualistów oraz akceptującej homoseksualizm Ameryki. Obrzęd polegał na tym, że na grobie kobiety całowały się pary gejów i lesbijek, później zaś sam Greaves ocierał się genitaliami o nagrobek. Wszystko to miało sprawić, by gdzieś w zaświatach matka Phelpsa zmieniła orientację seksualną (według własnych danych Świątyni Szatana ponad połowa jej zarejestrowanych członków to osoby homoseksualne). Po tym wyczynie Greaves nie może pokazać się na terenie stanu Missisipi, bo grozi mu tam więzienie za zbezczeszczenie grobu. Jednak cała reszta kraju stoi dlań otworem.
Zapach sabatu czarownic
Ostatnim mocnym akordem było pozwanie stanu Teksas za uchwalenie tak zwanej „Ustawy bijącego serca”. Chodzi o serce nienarodzonego dziecka, które zaczyna bić po sześciu tygodniach od poczęcia. Od tego momentu teksańskie dziecko znajduje się pod ochroną prawa jako osoba ludzka. Co więcej, stan karać będzie przypadki „podżegania do aborcji”.
Taka ustawa obowiązuje tam od 1 września, a już w dwa dni później Świątynia Szatana zaskarżyła nowe prawo jako rzekomo niezgodne z amerykańską konstytucją. Stan Missisipi – twierdzą pozywający – nie może definiować, od kiedy zaczyna się ludzkie życie, gdyż taka definicja wypływa z chrześcijańskich przekonań legislatorów. Świątynia Szatana twierdzi natomiast, że ludzkie życie zaczyna się w momencie narodzin. Chcemy tylko, by chrześcijanie mieli takie samo prawo do głoszenia swoich przekonań co my – mówią sataniści. To jednak nieprawda: w rzeczywistości Świątynia Szatana nienawidzi życia poczętego. Dowodzi tego chociażby jej kampania propagandowa, w której obrońcy życia poczętego określani są jako „bałwochwalczy czciciele płodu”.
Jest jednak coś jeszcze groźniejszego, coś co naprawdę pachnie sabatem czarownic. Świątynia Szatana już latem ubiegłego roku ogłosiła, że uznaje aborcję za swój religijny rytuał. Według niepotwierdzonych oficjalnie informacji takie rytuały już odbywają się w niektórych klinikach aborcyjnych.
Czy to szaleństwo? Nie, to konsekwencja taktyki, jaką Świątynia Szatana obrała, wykorzystując furtki istniejące w federalnym prawodawstwie. Otóż w 1993 r. uchwalono prawo, które w teorii ma zapewnić możliwość różnym wyznaniom publicznego uprawiania kultu budzącego społeczne kontrowersje. Chodzi na przykład o to, by nie można było zabronić wiernym pewnych religii składania ofiar ze zwierząt, mimo że prawo USA w zasadzie dopuszcza ich zabijanie tylko dla celów spożywczych i naukowych. Sataniści, chcąc uznania aborcji za obrządek religijny, powołują się właśnie na to prawo.
Trudno sobie wyobrazić, by władze federalne na to pozwoliły. Jednak, niestety, w ostatnich latach wydarzyła się niejedna rzecz, której wcześniej nie mogliśmy sobie wyobrazić. I to nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Dlatego warto zachować czujność.