Doprowadzenie do śmierci dwóch osób w wypadku – nawet nieumyślne i zupełnie na trzeźwo – musi być niezwykle bolesnym doświadczeniem, trudnym w ogóle do opisania. Zapewne ostatnie, co przychodzi wtedy do głowy, to umieszczanie postów na portalach społecznościowych. Nie dotyczy to jednak Pawła K., znanego w internecie jako Adwokat Nowej Ery, który w wyżej opisanej sytuacji postanowił podzielić się ze swoimi odbiorcami „dobrymi radami” na przyszłość. Według zamieszczonego w social mediach oświadczenia adwokata, winę za śmierć dwóch kobiet ponosi… zły stan techniczny ich pojazdu, w który wjechał czołowo swoim mercedesem. „To była konfrontacja bezpiecznego samochodu z trumną na kółkach” – stwierdził adwokat i poradził, żebyśmy nie kupowali starych i podejrzanych pojazdów, lecz uzbierali pieniądze lub wzięli kredyt na coś nowszego i pewniejszego. Według Pawła K. kolizja czołowa dwóch pojazdów, z których jeden pędzi nieswoim pasem, jest zwyczajną konfrontacją dwóch sił. Przeżyje ją silniejszy, lepiej ubezpieczony. Normalna rzecz, trzeba się po prostu uzbroić na wypadek takich potyczek.
Sytuacja na polskich drogach wciąż przypomina nieco hobbesowski stan wojny wszystkich ze wszystkimi. Dysponujący lepszymi pojazdami wymuszają zjechanie na prawy pas tych wolniejszych, czyli słabszych, którzy muszą usunąć się w cień, tam gdzie ich miejsce. „Na szczęście” ci drudzy będą mogli sobie to odbić, gdy sami natkną się na kogoś lichszego. Większość kierowców niewiele sobie robi z przepisów ustanowionych przecież po to, żeby chronić nas wszystkich, bez względu na atrybuty – siłę, zamożność czy wpływy. 9 na 10 kierowców zbliżających się do przejść dla pieszych przekracza dozwoloną prędkość. Na ulicy Puławskiej w stolicy robi to nawet 98,5 proc. kierowców. Tak więc chociaż Pawła K. spotkała w internecie zmasowana krytyka, a jego przypadkiem zająć się ma łódzka Okręgowa Rada Adwokacka, to tak naprawdę wszyscy podświadomie kierujemy się podobnymi zasadami. Widać to zresztą nie tylko na drogach – polskie społeczeństwo wciąż napędza rywalizacja, a nie współpraca.
Przemoc w pracy i szkole
Polska jest krajem z bardzo niskim poziomem tradycyjnej przestępczości, takiej jak kradzieże czy rozboje. Nie znaczy to jednak, że nad Wisłą nie występuje przemoc i mało kto używa argumentu siły. Przemoc istnieje, tylko że jest nieco zawoalowana. Próbujemy dominować nad innymi w sposób może i bardziej subtelny, ale nie mniej bolesny. Mamy z tym do czynienia już w szkole, w której bardziej pewni siebie uczniowie starają się dominować nad słabszymi, wyśmiewając ich lub zastraszając. Według badań PISA, jakieś formy znęcania odczuła na własnej skórze ponad jedna czwarta uczniów w Polsce, czyli więcej niż średnio w krajach OECD (ponad jedna piąta). Najczęstszymi metodami bullyingu w polskich szkołach są rozpowiadanie plotek i robienie sobie żartów, co może się wydawać niewinne, bo przecież każdy przez to przechodził. Jednak wyśmiewanie słabszych lub wyobcowanych uczniów to pierwsze formy dominacji nad innymi i udowadniania samemu sobie swojej siły, którą można wykorzystać w społecznych relacjach.
Na przykład w pracy. Według badania „Bezpieczeństwo pracy w Polsce 2019”, 46 proc. pracowników biurowych i fizyczno-umysłowych przyznało, że doświadczyło mobbingu. Dwie trzecie przepytanych pracowników spotkało się z nieodpowiednim traktowaniem przez przełożonych, a wyraźnie ponad połowa z agresją słowną. Aż co siódmy pracownik stwierdził, że spotkał się w miejscu pracy z przemocą fizyczną. Polskie zakłady pracy bywają więc arenami walki między rywalizującymi ze sobą pracownikami, a osoby piastujące stanowiska kierownicze wykorzystują je nie tylko do realizacji zadań, ale też do okazywania swojej wyższej pozycji. Na czym cierpią nie tylko sami pracownicy, ale też firma, której działalność powinna opierać się na kooperacji i wspólnym osiąganiu celów, a nie wyścigu członków załogi o jak najwyższą pozycję.
Polityczna agresja
Argumenty siły regularnie pojawiają się też w relacjach rodzinnych. Według badania CBOS „Przemoc i konflikty w domu” z 2019 r., ponad jedna piąta badanych zna osobiście lub z widzenia kobiety bite przez mężów lub partnerów. Co czwarta osoba będąca w związku doświadcza jakiejś formy agresji. Najczęściej mowa o wyzwiskach i krzykach, ale niewiele rzadziej występują kpiny i poniżenia, a także ograniczanie kontaktów z innymi członkami rodziny lub przyjaciółmi. Wciąż występuje zadziwiająco wysoki stopień przyzwolenia na przemoc w rodzinie. Według co dwunastego pytanego uderzenie żony przez męża może być czasami usprawiedliwione. Uderzenie męża przez żonę dopuszcza nawet co czwarty badany. Bicie mężczyzn przez kobiety bywa więc traktowane jako niewinny incydent, przecież kobieta jest słabsza fizycznie, więc nic facetowi nie zrobi. Tylko że to przemoc fizyczna jak każda inna. Przemoc wyzwala reakcję, atakowany podświadomie zaczyna się bronić lub budzi się w nim gniew, który rozładuje na kim innym lub przy innej okazji. Jeden incydent potrafi wytworzyć spiralę przemocy, z której potem trudno się wydostać.
Sprawę pogarsza fakt, że od kilku lat mamy do czynienia z niespotykaną wręcz temperaturą sporu politycznego. Zwolennicy obu obozów nie uczestniczą już jedynie w zwykłych przepychankach słownych, ale faktycznie zaczęli się nienawidzić. Według badania „Polaryzacja polityczna w Polsce. Jak bardzo jesteśmy podzieleni?” Pauliny Górskiej z Centrum Badań nad Uprzedzeniami, nienawiść do oponentów politycznych przyćmiła już obecnie niechęć do tradycyjnie niezbyt lubianych grup – np. muzułmanów czy homoseksualistów. Obecnie największa nienawiść w Polsce występuje wśród zwolenników opozycji i jest skierowana wobec zwolenników PiS. Odwrotna niechęć – tj. zwolenników PiS wobec wyborców opozycji – również jest bardzo wysoka, chociaż wyraźnie mniejsza. Obie strony w niemal równym stopniu moralizują swoją postawę, co pozwala im nabierać przekonania o słuszności i byciu lepszym od tych drugich. Spór polityczny w Polsce nabrał więc charakteru zaciętej rywalizacji, w której nie chodzi o forsowanie swoich idei, lecz o zwycięstwo nad przeciwnikiem, bez względu na koszty. Co gorsza, obie grupy niemal ze sobą nie rozmawiają. Połowa zwolenników opozycji rozmawia z wyborcami PiS co najwyżej kilka razy w roku, a prawie 30 proc. nigdy.
Ograniczyć samego siebie
Na tej atmosferze ciągłej rywalizacji cierpi nasza gotowość do współpracy. Według badania CBOS „Czy warto działać wspólnie” z roku 2020, co prawda zdecydowana większość z nas (83 proc.) odpowiada, że tak, jednak gdy przychodzi do konkretów, to prawie połowa z nas nie zna nikogo, z kim mogłaby działać na rzecz środowiska, gminy lub potrzebujących. Według Eurostatu zaledwie 7,3 proc. Polaków podejmuje jakąkolwiek działalność obywatelską, w tym nawet podpisanie jakiejś petycji. Średnia unijna jest prawie dwukrotnie wyższa, a w niektórych państwach aktywność obywatelska sięga jednej czwartej lub jednej trzeciej. Uczestnictwo w strajku lub demonstracji jest najrzadszą aktywnością Polaków wykazywaną przez CBOS. Zdecydowanie częściej gramy w Totka lub bierzemy chwilówki.
W burzliwych latach 90., gdy wszyscy musieli walczyć, żeby przetrwać, wmówiono nam, że rywalizacja jest dobra, bo wyzwala w człowieku najgłębsze pokłady jego potencjału. Na tej podstawie stworzyliśmy nad Wisłą świat, w którym prawie każde miejsce stało się areną konkurowania o lepszą pozycję. Tak jakby udowadnianie innym swojej przewagi było naturalną skłonnością człowieka. Próbujemy więc dominować w szkole, pracy, rodzinie, a także na drogach. Tylko że to fundamentalnie błędne podejście. To współpraca wyzwala w człowieku to, co w nim najlepsze. Dowodzi tego szereg badań – współpraca niemal zawsze jest skuteczniejsza niż rywalizacja. W 2017 r. troje neurobiologów z Włoch przebadało aktywność mózgów studentów z Mediolanu. Badano ich w dwóch turach – w pierwszej skłaniano ich do rywalizacji, a w drugiej do współpracy. Okazało się, że to w tej drugiej turze mózgi studentów działały zdecydowanie lepiej – nastawienie na współpracę zwiększało ich zdolności kognitywne i powodowało wydzielanie większej ilości katecholamin, czyli głównie dopaminy. Współpraca wyzwala więc naturalną euforię, podczas której człowiek nie tylko czuje się znakomicie, ale potrafi też sprawniej działać.
Czas więc odrzucić już złowrogi cień lat 90. i zacząć budować społeczeństwo oparte na współpracy. Czyli takie, w której naturalną skłonnością wobec bliźniego jest pomoc, a nie okazanie przewagi. W społeczeństwie opartym na współpracy kierownik nie wyżywa się na podwładnych, małżonkowie nie rywalizują o dominację w domu, a dla użytkowników dróg ważniejsze jest, żeby kogoś nie zabić, a nie jak najszybciej dojechać na miejsce. Polityczni oponenci nie są traktowani jak wrogowie, lecz jako bliźni wyznający nieco inny system wartości. W społeczeństwie opartym na współpracy silny chętnie ogranicza sam siebie, żeby nie zaszkodzić słabszemu. W takim społeczeństwie lepiej się żyje i może ono sięgać dalej.
Wyższe kary dla kierowców?
W Sejmie procedowany jest właśnie projekt zaostrzający kary dla sprawców wykroczeń drogowych. Maksymalna wysokość mandatu wystawionego przez Policję wzrosnąć ma dziesięciokrotnie – z 500 do 5 tys. zł. Za przekroczenie prędkości o więcej niż 30 km/h grozić będzie mandat wysokości co najmniej 1,5 tys. zł. Obecnie za tego typu wykroczenie wystawiane są mandaty na 200 zł. Także co najmniej 1,5 tys. zł zapłacić będą musieli sprawcy wykroczeń wobec pieszych – mowa chociażby o wyprzedzaniu na pasach lub omijaniu pojazdu przepuszczającego pieszego. Obecnie śmiertelność pieszych w Polsce jest czwartą najwyższą w Europie. W Holandii i Szwecji ryzyko śmierci wśród pieszych jest pięciokrotnie niższe niż nad Wisłą.
Jeszcze wyższa kara spotka kierowców jeżdżących pod wpływem alkoholu – minimalny mandat za jazdę pod wpływem wynosić będzie 2,5 tys. zł. W zeszłym roku kierowcy pod wpływem alkoholu byli sprawcami co dziewiątego wypadku na polskich drogach. Posiadacze pojazdów zarejestrowanych przez radar, którzy nie będą chcieli ujawnić kierowcy lub sami się nie przyznają, obciążeni zostaną mandatem wysokości 8 tys. zł. Ukrywanie sprawców wykroczeń jest obecnie główną przyczyną niskiej ściągalności mandatów wystawianych na podstawie zdjęć z radarów.
Nowelizacja wydłuży również okres kasowania się punktów karnych z roku do dwóch. Będzie to i tak znacznie krótszy okres niż w Niemczech, gdzie punkty karne kasują się, zależnie od rodzaju wykroczenia, po dwóch, pięciu lub nawet dziesięciu latach. Oprócz tego powiążę kwotę składki OC z przepisową jazdą. Firmy ubezpieczeniowe otrzymają z CEPiK dostęp do danych o wykroczeniach kierowcy, dzięki czemu piraci drogowi będą płacić wyższe składki na ubezpieczenie.
Wciąż nie jest pewne, że wyżej opisane zmiany wejdą w życie lub nie zostaną skorygowane. Projekt przeszedł przez pierwsze czytanie i trafił do odpowiedniej komisji sejmowej.