Nie jest to temat nowy. Mówi się o tym głośno przynajmniej od kilku lat. Powstają na ten temat książki, również autorstwa tych, którzy sami w zakonie spędzają całe swoje życie. Mówienie o problemach i trudnościach nie wynika ze złej woli i chęci zakwestionowania wartości takiej drogi do świętości. Jasne i odważne skonfrontowanie się z trudnościami, jakie czekają na drodze, pozwala dobrze się na nie przygotować i dojrzale je przeżyć – tak, żeby owocem było osobiste wzrastanie.
Czytanie powołania
Pierwszym pytaniem, które pojawia się już na początku życia w zgromadzeniu, jest pytanie o powołanie. Jest to kwestia trudna, zwłaszcza dla tych, którzy sami tego nie doświadczają i nie rozumieją, czym jest ten głos, który pociąga w to konkretne miejsce, do takiego właśnie stylu życia.
Niezwykle trudnym zadaniem, stojącym zarówno przed tymi, które i którzy do zgromadzeń wstępują, jak i przed tymi, którzy do niego przyjmują, jest właściwe rozeznanie tegoż powołania. Czy to rzeczywiście jest głos Boga? Czy nie przyświecają temu inne motywy? Czy dana osoba jest wystarczająco dojrzała, żeby poradzić sobie z takim właśnie życiem? Rozpoznanie tego, najlepiej wspólne, wymaga czasu, modlitwy, przyglądania się sobie wzajemnie, wymaga również otwartości i szczerości po obu stronach. Nie ma na celu wykluczenia kogokolwiek, ale oszczędzenia człowiekowi nieszczęśliwego i przegranego życia, jeśli miałoby się okazać po latach, że źle rozpoznał swoją drogę.
Talent czy pokusa
W rozpoznawaniu powołania mogą jednak pojawić się błędy. Dzieje się tak, jeśli powołanie potraktowane zostanie jako tajemny plan, który dany jest człowiekowi przez Boga raz na zawsze i nieodwołalnie – jako plan, który determinuje całą jego przyszłość. Zgodnie z taką myślą zadaniem człowieka jest ten plan odczytać, a potem kurczowo się go trzymać, bo każde wahanie traktowane jest jako słabość. W ten sposób młoda osoba przychodząca do zgromadzenia traktowana jest jako ta, która ów plan Boży odkryła, a pojawiające się w trakcie formacji wątpliwości to jedynie „pokusy”, które należy zwalczyć. To mocno skraca czas i ogranicza drogi realnego rozeznawania, czy w młodzieńczych pragnieniach i tęsknotach jest coś więcej – czy rzeczywiście kryje się w nich Boża droga.
Bóg stale współpracuje w człowiekiem. Daje mu talenty, daje upodobania, a człowiek może z nich korzystać lub je odrzucić. To właśnie w tym, jakie dary człowiek od Boga otrzymuje, objawia się jego powołanie. Osoba z talentem muzycznym i kochająca grę na pianinie nie jest powołana do pracy w budowlance i nie znajdzie tam zapewne swojego spełnienia. Kobieta uwielbiająca pracę z dziećmi nie jest powołana do zajmowania się pracą biurową w kurii. Dopiero kiedy idziemy za naturalnymi darami, możemy w pełni rozwijać swój potencjał, złożony w nas przez Boga.
Niestety zdarza się jeszcze, że w zgromadzeniach zakonnych pokutuje mit o „łamaniu się”. Zwłaszcza siostry posyłane bywają do prac niezgodnych nie tylko z ich talentami, ale wręcz niezgodnych z charyzmatem zgromadzenia, w imię ćwiczenia z posłuszeństwa i z pokory. Nie służy to ani im samym, ani ludziom, do których idą. Bóg, który obdarzałby ukochanego człowieka umiejętnościami, a potem czekałby, żeby ten z miłości do Niego te umiejętności pogrzebał, byłby Bogiem nielogicznym.
Przydatność
Innym niebezpieczeństwem, związanym z etapem rozeznawania powołania jest pokusa „sprawdzania przydatności” kandydata czy kandydatki do zakonu. Akcent jest wówczas położony nie na to, czego Bóg rzeczywiście chce od kandydatki ani na to, czego może chcieć od zgromadzenia, przysyłając do niego konkretne osobowości – a raczej na to, czy dana osoba „pasuje” do tego, jaki kształt zgromadzenia zastaje. Z jednej strony wydaje się to racjonalne, a drugiej zaś ogranicza wręcz możliwości działania Ducha Świętego. W takich warunkach nie ma możliwości na radykalną odnowę, na wprowadzenie świeżości, na choćby tylko pytania i wątpliwości, dotyczące zastanych, a nie zawsze koniecznych schematów.
Niebezpieczne bywa to też dla kandydatek, które same również mogą skupiać się bardziej na „dopasowaniu” do oczekiwań, niż na szukaniu głosu Boga.
Posłuszeństwo
Kolejnym wyzwaniem zakonnego życia jest posłuszeństwo, na którego temat od lat toczą się poważne debaty, na razie głównie w środowiskach zakonów męskich. Powtarzana jeszcze przed Soborem Watykańskim II koncepcja posłuszeństwa „ślepego i całkowitego” każdemu przełożonemu jak samemu Bogu nie zdała egzaminu czasu. Rozumiemy już, że nie tylko przełożeni bywają słabi – nie to stanowi tu sedno problemu. Poważniejszym wyzwaniem jest przyjęcie do wiadomości, że człowiek posiada wolną wolę i rozum, a za cnotę i zasługę można uznać jego czyn tylko wówczas, gdy wynika nie z zewnętrznego przymusu, ale właśnie z rozumu i woli. Jednocześnie żadne posłuszeństwo nie zdejmuje z człowieka odpowiedzialności za własną drogę do zbawienia.
Z tego powodu pojawia się nowe rozumienie posłuszeństwa, dojrzalsze niż to, które dorosłych ludzi prowadziło jak małe dzieci za rękę. Mówi się o posłuszeństwie w dialogu, mówi się o tym, że przełożony ma wprawdzie prawo zobowiązać kogoś do takiego czy innego działania, ale ma również obowiązek wysłuchać jego zdania czy zasięgnąć opinii wspólnoty. Współczesne zgromadzenia rozumieją, że są wspólnotą braci i sióstr zebranych w jednej rodzinie ze wspólnym celem, a nie tylko grupą zarządzaną autorytarnie przez jednego menadżera. W posłuszeństwie w dialogu można jednocześnie zbliżać się do Boga, nie tracąc niczego z własnego człowieczeństwa: rozumnie i kierując się wolną wolą.
Sumienie
Niebezpieczeństwem, które niestety wciąż się w niektórych miejscach pojawia, jest nadużywanie władzy posłuszeństwa: przez wymaganie posłuszeństwa absolutnego, przypisywanie sobie autorytetu samego Boga czy ingerowanie w najdrobniejsze aspekty życia członków (a raczej w tym przypadku członkiń) zgromadzenia: tego, czy w nocy wstają z łóżka, jakie mają buty i ile świętych obrazków ustawią na szafce przy łóżku w swojej celi. To być może ułatwia techniczne funkcjonowanie wspólnoty, ale też niebezpiecznie redukuje człowieka.
Z posłuszeństwem wiąże się również – choć nie powinna – władza nad sumieniem. Ten najbardziej wrażliwy instrument człowieka służy do rozpoznawania dobra i zła i nikt z zewnątrz tego głosu nie może zastąpić. W formacji mężczyzn łatwiej jest ową niezależność sumienia zachować, bo zwykle towarzyszy jej kilka osób: rektor, ojciec duchowny i spowiednik. Spowiednika obowiązuje tajemnica spowiedzi. Taka sama tajemnica obowiązuje również ojca duchownego, do którego klerycy przychodzą po radę, po wsparcie, rozmawiają z nim o swoich trudnościach. Ani jeden, ani drugi jednak z tych, którzy mają wgląd bezpośrednio w sumienie, nie pełni funkcji kontrolnej i nie decyduje o dopuszczeniu kleryka do kolejnych etapów formacji. W ten sposób sumienie młodego człowieka pozostaje wolne, a on sam może bez lęku szukać pomocy, nie ukrywając swoich trudności.
W żeńskich zgromadzeniach nadal zdarza się, że mistrzyni w formacji ma jednocześnie wspierać i kontrolować nowicjuszki. Mogą one rozmawiać tylko z nią. Tylko jej mogą się zwierzać, tylko u niej szukać pomocy, czasem nawet mistrzyni wymaga, żeby to jej wyznawały najpierw grzechy, przygotowując się do spowiedzi. Ta sama osoba decyduje również o ich przyszłości: o pozostaniu lub wydaleniu ze zgromadzenia. Trudno jest zwierzać się z trudności komuś, kto ma władzę nad całym naszym życiem. Jeśli mistrzyni wykorzystuje tę władzę, jedynym wyjściem jest kłamać. Trudno uznać to za skuteczną drogę formacji.
Wola Boża
Kolejnym problemem związanym z posłuszeństwem jest powoływanie się na „wolę Bożą”: pisaną w cudzysłowie, gdy sformułowaniem posługują się przełożeni, którzy w ten sposób uzasadniają swoje najdrobniejsze nawet decyzje, dotyczące mocno przyziemnych spraw. Nie jest to konieczne, bo jako przełożeni mają prawo wydawać polecenia we własnym imieniu: powoływanie się na „imię Boże” przyjmuje więc formę pewnej uzurpacji. Może się za tym kryć osobista słabość lub niepewność przełożonych, która domaga się podparcia wyższą siłą, lęk przed odpowiedzialnością lub obawa, że ludzkiej woli nikt nie posłucha. Takie jednak działanie powoduje, zwłaszcza u młodych członków zgromadzeń, pytania i wątpliwości, co rzeczywiście jest wolą Boga: czy Bóg chce, żeby coś zjadły, albo czy Bóg pilnuje, w jaki sposób ścielą łóżko. To mało dojrzała wizja Boga, która nie prowadzi do rozwoju człowieka.
Wspólnota
Niezwykle ważnym elementem życia zakonnego jest wspólnota. Ludzie, którzy zostawiają swoje rodzinne domy i rezygnują z zakładania własnych, pozostają istotami społecznymi. Również chrześcijaństwo nie jest przecież drogą indywidualistów, ale wspólnym podążaniem braci i sióstr. Wspólnoty zakonne tworzą często mniejsze lub większe domy na wzór rodzinnych, w których ich członkowie nie tylko wspólnie się modlą, pracują i spotykają przy stole, ale również służą sobie wzajemnie pomocą, wsparciem czy dobrym słowem.
Tu również konieczne jest zachowanie wrażliwości i uważności tak, żeby wspólnota nie uległa wynaturzeniu. Wynaturzeniem takim z jednej strony mogą być zbyt ścisłe, poufałe wręcz relacje, które mogą wyłączyć dwie osoby z większej wspólnoty. Z drugiej strony, żeby przeciwdziałać takim poufałościom, zdarza się, że relacje są ograniczane w sposób nienaturalny: od zakazu kontaktu między grupami starszych i młodszych sióstr, aż po jasny zakaz przyjaźni (z siostrami lub tym bardziej ze świeckimi), czy niechętne traktowanie listów czy rozmów telefonicznych między siostrami w różnych domach.
Wszystko
Trudności i zagrożenia można mnożyć. Nie o to jednak chodzi, by w Dniu Życia Konsekrowanego robić z nich wyliczankę. Pamiętać raczej trzeba, że zakonna forma życia konsekrowanego jest delikatna i wrażliwa, że na pytanie, co może pójść źle, odpowiedź mogłaby brzmieć: „wszystko”. To życie jest nie tylko piękne, ale też niezwykle wymagające i trudne, domagające się stałej troski o jego wewnętrzny i zewnętrzny kształt. Dlatego tak ważna jest nieustanna czujność i samych osób życia konsekrowanego, i wspierająca modlitwa świeckich, która otaczać będzie i rodzące się powołania, i życie zakonne w ogóle.