Kiedy bp Dajczak ogłosił swoją decyzję odejścia z urzędu z powodu depresji, przez internet przelało się morze wsparcia i gratulacji, że miał odwagę tak zrobić. Jestem przekonana, że gdyby powodem decyzji biskupa była choroba somatyczna, nie bylibyśmy świadkami tak dużego poruszenia. O ile w przestrzeni publicznej temat chorób psychicznych bywa dziś normalizowany, o tyle w środowisku kościelnym wciąż stanowi tabu. Dlaczego?
– W przestrzeni pracy z osobami świeckimi Kościół w jakimś stopniu widzi potrzebę troski o osoby chore. W 2012 r. w Poznaniu została wydana książka Spowiedź i kierownictwo duchowe w sytuacjach szczególnych, której celem miała być formacja spowiedników w zakresie umiejętności pomocy w konfesjonale osobom borykającym się z różnymi zaburzeniami psychicznymi. Niestety, niekiedy zapomina się, że osoby posłane do posługi ludziom świeckim są takimi samymi ludźmi, mogą więc chorować nie tylko na choroby związane z ciałem, ale także z psychiką. Wiąże się to w jakimś stopniu ze wstydem oraz przekonaniem, że trudności psychiczne należy ukrywać. Niektóre osoby w Kościele nadają zaburzeniom psychicznym wymiar moralny czy duchowy. W takim ujęciu byłyby one grzechem lub zaniedbaniem w sferze duchowej (np. brak zaufania wobec Boga, acedia). Wówczas może powstać presja wobec osób duchownych, by nie ujawniać trudności psychicznych, gdyż mogłoby to być zgorszeniem dla innych. Zdarza się, że nadal pokutuje mentalność związana z woluntaryzmem, mówiąca, że jeśli chcę, to mogę wszystko, a więc ze wszystkim powinienem dawać sobie radę. Funkcjonuje również podejście, że modlitwa jest najlepszym rozwiązaniem problemów, a jeśli coś jest nie tak, oznacza to, że osoba duchowna za mało się modli. Tymczasem tak to nie działa. Jeśli dziecko w rodzinie nie nauczy się pewnych umiejętności społecznych, np. nawiązywania relacji, rozwiązywania konfliktów, radzenia sobie z trudnymi uczuciami, to fakt, że będzie dużo modliło się z rodzicami, nie sprawi, iż te umiejętności nagle się pojawią. Podobnie jest z osobami dorosłymi, jeśli nie nabędą zasobów wewnętrznych, odporności psychicznej, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że ich system psychiczny może załamać się w sytuacjach krytycznych. To nie ma nic wspólnego z tym, jak bardzo dana osoba pielęgnuje sferę duchową. Modlitwa pomaga, ale nie zastępuje leczenia. W środowiskach związanych z Kościołem pojawia się nierzadko trudność w odróżnieniu epizodu depresji od wady lenistwa, acedii, strapienia duchowego czy nocy ciemnej. Niekiedy stosuje się te określenia synonimicznie. Zawsze jednak warto wielostronnie spojrzeć na przyczyny stanu depresyjnego, za którym może stać na przykład niedoczynność tarczycy czy niedobór magnezu. W przypadku problemów z rozróżnieniem wskazana jest pomoc specjalistów.
Jakiś czas temu rozmawiałam z jedną z sióstr zakonnych, która nie mogła się dalej kształcić, ponieważ przełożona powiedziała jej, że wpłynie to źle na sferę jej ducha. Czasem mam wrażenie, że w ubraniu nomenklatury kościelnej dochodzi do deprywacji potrzeb osób konsekrowanych, jak np. wtedy, gdy pokorą usprawiedliwia się wywieranie nacisku na daną osobę.
– Po Soborze Watykańskim II sytuacja formacji zakonnej trochę się zmienia. Oprócz formacji w sferze duchowej zakłada ona również formację intelektualną oraz ludzką. W praktyce niestety wygląda to różnie. Nierzadko ideał formacji odbiega od rzeczywistości. Człowiek, by oddać siebie, potrzebuje najpierw siebie posiadać, tzn. mieć ukształtowaną, stabilną tożsamość, znać swoje potrzeby, przekonania, wartości, umieć zarządzać swoimi emocjami itp. Gdy do zakonu przychodzi osoba ze środowiska, w którym doświadczała zaniedbania, np. emocjonalnego, nie rozpoznaje swoich potrzeb, nie do końca wie, kim jest, nie rozróżnia swoich stanów emocjonalnych oraz gdy zetknie się z panującym niekiedy przekonaniem definiującym wiele emocji jako grzech, to może to mieć destrukcyjny wpływ na jej funkcjonowanie psychiczne. Może nauczyć się, że emocje trzeba tłumić, nie ujawniać, a niekiedy także karać siebie za ich przeżywanie, co może prowadzić do problemów psychicznych, a w konsekwencji niekiedy zaburzeń psychosomatycznych. Jeśli we wspólnocie wobec takiej osoby stawia się wymagania, by zrezygnowała ze swoich potrzeb na rzecz potrzeb innych, może okazać się to dla niej niekorzystne, bo nie jest to wolnym oddaniem, ale pogłębieniem zaniedbania osoby w wymiarze ludzkim. Oczywiście jest sporo momentów, w których ktoś bardziej potrzebuje na przykład mojej uwagi niż ja odpoczynku, ale nie jest prawdą, że zawsze inni są ważniejsi niż moje potrzeby. Życie zakonne niekiedy powiela wypaczony ideał, w którym nadrzędną wartością jest rozwój duchowy, pomijając czy zaniedbując inne sfery życia. Wyrasta to z filozofii dualizmu, która zakłada, że istnieje w człowieku tylko ciało i duch – i tylko duch jest ważny. Po Soborze Watykańskim II Kościół wezwał zgromadzenia do dostosowania konstytucji i reguł zakonnych do ducha soboru. Powstało wiele dokumentów w Kościele dotyczących życia zakonnego, ale niekiedy jak to bywa, życie za nimi nie nadąża. Bywa, że zgromadzenie widzi potrzeby zmian i próbuje je wprowadzać, ale lokalne wspólnoty czy ich przełożeni tego nie aprobują. Formacja w zgromadzeniu powinna służyć harmonijnemu rozwojowi człowieka, niestety niekiedy staje się jego karykaturą. Zdarza się, że formacja podlega bardziej wizji osób odpowiedzialnych za wspólnotę, niż służy rozwojowi osoby czy posłannictwu, które ma odpowiadać na potrzeby współczesnego świata.
Jakie wskazałaby Siostra potencjalne źródła zaburzeń psychicznych u osób konsekrowanych?
– Zasoby psychiczne człowieka w dużej mierze kształtują się w dzieciństwie. Im bardziej osoba ma dobrze ukształtowaną, zdrową osobowość, im więcej zasobów psychicznych, im większą odporność psychiczną, tym łatwiej będzie jej poradzić sobie w sytuacjach kryzysowych. Do życia zakonnego czy kapłaństwa trafiają osoby z różnym doświadczeniem życia, niekiedy bardzo kruche. Może się zdarzyć, że osoba podejmująca życie zakonne trafia do dość sztywnej w swoich strukturach i dość zamkniętej grupy. Uczy się żyć nie tylko duchowością i posłannictwem danej rodziny zakonnej, ale też poruszać pośród różnych tradycji przez małe i duże „t”, które nie zawsze wydają się zrozumiałe, co może budzić różne napięcia i kryzysy. Młode osoby zazwyczaj wstępują do zgromadzenia pełne ideałów. Wyobrażają sobie, jak będzie wspaniale i jak wszyscy na sto procent będą żyć Ewangelią. Idealistyczne podejście boleśnie zderza się z rzeczywistością. Nasza założycielka mówiła, że nie jesteśmy aniołami, każda z nas jest w drodze i każda nosi różne trudności. Cechują nas różne charaktery i każda z nas ma swoją skłonność do grzechu. Nawet jeśli bardzo pragniemy i staramy się, to i tak zdarza się, że siebie nawzajem ranimy. Niestety niekiedy pod pozorem formacji do posłuszeństwa bywa stosowana przemoc, a różne formy nacisku mogą być tłumaczone potrzebą ćwiczenia się w pokorze. Można czuć się osamotnionym, bo fakt, że ktoś żyje we wspólnocie, nie oznacza jeszcze, że ma w niej oparcie. Źródłem napięć we wspólnotach bywa czasem duża zadaniowość. W niektórych kręgach krąży powiedzenie: „Dobra zakonnica to zapracowana zakonnica”. Wiąże się to z jakimś przekonaniem, że kiedy siostra „pada na twarz”, to naprawdę całkowicie oddaje się Panu Bogu i ludziom. Przepracowanie powoduje, że taka siostra nie jest w stanie „unieść dnia”, gdyż jest permanentnie wyczerpana. Dochodzą do tego sytuacje, w których osoby nie umieją radzić sobie z trudnymi uczuciami, z konfliktami itp. Zaczynają pojawiać się zewnętrzne objawy kryzysu: brak cierpliwości, smutek, rozdrażnienie, bezsenność lub nadmierna senność na wspólnej modlitwie. Wiele osób, nie znając kontekstu czy nie rozumiejąc sytuacji, zaczyna jej przypisywać, że się nie nadaje, że jest złą siostrą. Ponadto bywają wspólnoty, w których trudno jest uzyskać jakąś pomoc z zewnątrz poza spowiedzią u wyznaczonego kapelana. Istnieją wspólnoty zakonne, w których siostry bez pozwolenia przełożonej nie mogą pójść do lekarza, kupić leków, wyjść na spacer, nie mówiąc już o możliwości skorzystania z psychoterapii.
Pewnego razu podczas jednego z kazań usłyszałam słowa, że we współczesnym świecie lubimy tłumaczyć grzech emocjami, a tak naprawdę większość negatywizmu, który nosimy w swoich sercach, to działanie złego ducha…
– Takie myślenie zakłada, że człowiek jest całkowicie zdrowy i wszystkie jego zachowania podlegają całkowicie jego woli. Takich ludzi jednak nie ma. Wiele przyczyn naszych reakcji jest nieuświadomionych, do przyczyn niektórych zachowań pewnie nigdy nie dotrzemy. Wymiar cielesny i psychiczny naszego życia przeplata się z duchowym. Doświadczenie czyjegoś życia pokazuje na przykład, że dana osoba jest bardzo wrażliwa na brak szacunku względem swojej osoby. Każda sytuacja, w której ktoś ją lekceważy, doprowadza ją do wściekłości. Taka osoba może zacząć walczyć albo w ramach biernej agresji pogardza drugą osobą, albo też wycofuje się i zamyka. Jeżeli na swoje zachowanie nałoży tylko matrycę moralną, będzie żyła w wiecznym obwinianiu się. Stosuje wówczas pewien skrót łączący zachowanie osoby z jego oceną moralną. W naszej formacji sumienia często brakuje rozeznania, na ile dana osoba była wolna i świadoma tego, co nią kieruje, czy mogła wybierać. Bywa, że nadal panuje przekonanie, zwłaszcza u osób mających skrupuły, że emocje to grzech. Wiele osób ciągle żyje w przekonaniu, że odczuwanie zazdrości czy złości jest grzechem. Przeżywając je, osoby te nieustannie się obwiniają, karzą i dążą do obniżenia lęku i napięcia przez przymus częstej spowiedzi. Potrzebujemy uświadamiać sobie, że to, co zrobię pod wpływem złości, zazdrości czy innej emocji, może podlegać ocenie moralnej, ale nigdy to, co czuję. W chrześcijaństwie czasem źle rozkładamy punkty ciężkości. Skupiamy się w dużej mierze na walce z grzechem, a nie na tym, żeby rozwijać dobro. Ponad złem i światem złych duchów jest Pan Bóg. Jesteśmy zaproszeni, żeby współtworzyć piękno stworzenia, a nie tylko skupiać się na tym, co negatywne.
Dlaczego, mówiąc o życiu osób konsekrowanych, tak mało mówimy o jego aspekcie psychicznym? Przyznam szczerze, że zawsze mnie dziwi, że mówiąc o powołaniu, porusza się tylko aspekt duchowy.
– Taki stan rzeczy ma komponenty uświadomione i nieuświadomione. Spójrzmy na wielowiekową tradycję zakonną. Początkowo ludzie odchodzili od świata, często na pustynię, by poświęcić się modlitwie. Pamiętajmy, że przez wieki istniała ogromna nieufność do ciała, a niekiedy i do intelektu. Wokół pustelników gromadzili się inni i tak zaczęły powstawać pierwsze wspólnoty. Z czasem w Kościele zaczęły powstawać zgromadzenia, których celem było nie tylko uświęcenie ich członków, ale też określone posłannictwo wobec osób świeckich. Tak zaczęły powstawać między innymi zgromadzenia zajmujące się szpitalnictwem, prowadzeniem szkół, sierocińców, ochronek itp. W poprzednich wiekach sfery społeczne były bardziej zarysowane, co przekładało się również na życie zakonne. Do zakonów trafiały zarówno osoby wykształcone, często ze sfer arystokratycznych czy ziemiaństwa i drobnej szlachty, jak i osoby bardzo proste, niewykształcone. Wówczas w zgromadzeniach funkcjonowały dwa chóry: chór Matek, które były wykształcone, które na przykład uczyły w prowadzonych przez zakon szkołach, oraz tzw. sióstr koadiutorek, które zajmowały się wszystkim, co było konieczne, by utrzymać klasztor i prowadzone placówki. Często dla nich jedynym źródłem wiedzy o świecie były matki przełożone oraz kapelani. Po Soborze Watykańskim II sytuacja uległa zmianie. Po pierwsze zostały zniesione „chóry” w zgromadzeniach, zmieniła się też struktura społeczeństwa, nie ma tak wyraźnych podziałów klasowych, a po drugie do zgromadzeń trafiają osoby z doświadczeniem życiowym, często po studiach, z doświadczeniem zawodowym, prowadzące głębokie życie duchowe, niekiedy z doświadczeniem animacji grup religijnych, czasem po studiach z teologii. Chcą one w Kościele być partnerami do współpracy, dzielić się owocami swojego rozeznawania, a nie tylko podlegać totalnej zależności. Chcą być traktowane jako osoby, a nie role do spełnienia. Niekiedy powoduje to niemałe napięcia, ponieważ ciągle jeszcze pokutuje mit osoby konsekrowanej, która jest usłużna, wycofana, milcząca, cicho znosząca wszelkie upokorzenia i niesprawiedliwości, których doświadcza. Wydaje się to dość powszechne i niestety nie przyczynia się do dobrej kondycji psychicznej osób konsekrowanych.
Gdy w samym konstrukcie „powołanie do życia konsekrowanego” zawarte jest poświęcenie się Bogu i drugiemu człowiekowi, to jak w zakonie nie zaprzeczyć sobie?
– Widzę na kartach Ewangelii Jezusa, który jest oddany Ojcu. Nie oznacza to, że tylko modli się albo że tylko głosi Ewangelię czy pracuje. Widzimy, że chodzi na wesela, tańczy, bawi się, uczestniczy w różnych uroczystościach rodzinnych. W byciu Jezusa na ziemi było bardzo dużo życia. Oczywiście były momenty, kiedy modlił się nocą albo kiedy nie miał czasu na posiłek. Ale tak nie wyglądało całe jego życie. Pamiętajmy też, że okres intensywnego głoszenia Ewangelii przez Jezusa trwał trzy lata. Osoby konsekrowane składają śluby na całe życie i trudno wyobrazić sobie, by tak intensywnie żyły cały czas. Będą okresy bardziej wymagające i takie, kiedy możliwy jest czas przedłużonej modlitwy i refleksji. Osoby konsekrowane potrzebują dążyć do pewnej integracji, równowagi pomiędzy różnymi sferami życia. Ciało i psychika tak samo służy posłannictwu. Jeśli sfera ducha czy tylko apostolstwa jest w jakiś sposób uprzywilejowana, to jest w tym jakieś zubożenie osoby. Ludzie, w tym osoby konsekrowane, świadczą o Bogu przez to, kim są i jacy są, nie tylko przez modlitwę i pracę.
Jak w praktyce wygląda troska o zdrowie psychiczne osób konsekrowanych?
– Klerycy podczas roku przygotowawczego do rozpoczęcia nauki w seminarium mają spotkania z psychologami i psychoterapeutami. Zdobywają nie tylko teoretyczne, ale i praktyczne umiejętności z zakresu psychologii. Niektórzy klerycy w okresie seminaryjnym są wysyłani na psychoterapię. W przypadku większości zgromadzeń żeńskich osoby przed wstąpieniem do zgromadzenia proszone są o dostarczenie przygotowanej przez psychologa diagnozy ich osobowości. Ma to na celu przede wszystkim rozeznanie, czy osoba jest w stanie podjąć życie zakonne i podołać jego wymaganiom. W okresie formacji początkowej, tj. do ślubów wieczystych, zdarza się, że siostry przechodzą psychoterapię. Zależy to jednak od wielu czynników, m.in. od decyzji przełożonej prowincji, formatorki odpowiedzialnej za dany okres formacji czy przełożonej domu. Czasem zdarza się, że decyzje te stoją do siebie w sprzeczności
– np. prowincjalna wyraża zgodę, ale przełożona domu jest przeciwna temu, bo nie uznaje psychologii czy też nie chce mówienia o relacjach w klasztorze poza nim. Terapia wiąże się również z kwestią finansową. Czasem zgromadzenie pozwala na odbycie terapii w krótkim czasie, po którym osoba musi ją przerwać, mimo że nie nastąpiło jeszcze wyleczenie czy nauczenie się bardziej zdrowego funkcjonowania. Zdarza się, że siostra trafia na oddział psychiatryczny, bo cierpi na przykład na psychozę, depresję lub w jakiś sposób zagraża swojemu życiu. Po zakończonym leczeniu wraca do wspólnoty. Współsiostry często nie wiedzą, z jakich powodów dana osoba znalazła się w szpitalu, jest to ukrywane z różnych powodów, na przykład, by poszanować intymność chorej siostry. Dzieje się tak również wówczas, gdy choroba psychiczna przeżywana jest jako wstyd. Tajemnica może stworzyć niesprzyjającą do zdrowienia atmosferę w domu. Z jednej strony chora siostra nie może dzielić się swoimi przeżyciami, co wzmaga poczucie izolacji, niezrozumienia, osamotnienia i braku wsparcia. Z drugiej strony pozostałe siostry nie rozumiejąc sytuacji, mogą zacząć podawać w wątpliwość niedyspozycyjność danej siostry. Zdarza się, że mimo potrzeby rekonwalescencji powracająca do zdrowia siostra rzuca się w wir zajęć (bo w klasztorze zawsze jest dużo pracy), co nie służy leczeniu, lub na przykład nie może wychodzić na spacer bez pozwolenia czy korzystać z różnych form ruchu, bo nie może zdjąć habitu. Różne utrwalone struktury czy zwyczaje wewnątrz wspólnot zakonnych mogą niekiedy utrudniać powrót do zdrowia czy do równowagi psychicznej.