Logo Przewdonik Katolicki

Dom Boży

Elżbieta Wiater
Kobieta klęcząca w modlitwie, widziana od tyłu, Bartolommeo di Paglia del Fartorino, fot. Wikimedia commons.

Nieustannie ubolewam, że w wyniku ostatniej reformy lekcjonarza określeniem „tułacz Aramejczyk” zastąpiono poetycką frazę „Aramejczyk błądzący” (Pwt 26, 5). Jest ona częścią modlitwy, którą Izraelita miał wypowiadać, składając Bogu w ofierze pierwociny plonów, i wartość starszej formy nie polega wyłącznie na jej niewątpliwym pięknie.

Warto przytoczyć tę modlitwę w całości: „Ojciec mój, Aramejczyk błądzący, zstąpił do Egiptu, przybył tam w niewielkiej liczbie ludzi i tam się rozrósł w naród ogromny, silny i liczny. Egipcjanie źle się z nami obchodzili, gnębili nas i nałożyli na nas ciężkie roboty przymusowe. Wtedy myśmy wołali do Pana, Boga ojców naszych. Usłyszał Pan nasze wołanie, wejrzał na naszą nędzę, nasz trud i nasze uciemiężenie. Wyprowadził nas Pan z Egiptu mocną ręką i wyciągniętym ramieniem wśród wielkiej grozy, znaków i cudów. Zaprowadził nas na to miejsce i dał nam ten kraj opływający w mleko i miód. Teraz oto przyniosłem pierwociny płodów ziemi, którą dałeś mi, Panie” (Pwt 26, 5–10). Zaczyna się więc ona od przypomnienia, że przodkowie Izraelitów byli nomadami, zatrzymującymi się tam, gdzie była ziemia zdolna wyżywić ich stada. 

Rodzina czy dom?
Jednak Abraham nie był zwyczajnym tułaczem, a więc kimś, kto nie ma domu i stałego miejsca zamieszkania – on wyszedł z Ur, bo otrzymał obietnicę ziemi. Jakaś kraina czekała na niego i jego potomków, a więc gdzieś przed nim był jego dom. W tym przemieszczaniu się nie chodziło tylko o znalezienie lepszych pastwisk. On szedł do swojego właściwego miejsca, a więc wypełnienia danej mu przez Boga obietnicy. Mógł zabłądzić, bo miał wyznaczony cel, do którego nie wszystkie drogi prowadziły.
Modlitwa ta, jeśli spojrzymy na nią od strony antropologicznej, mówi też o dwóch zdecydowanie odmiennych sposobach urządzenia ludzkiej społeczności. Przedstawiciele ludów wędrownych swoją tożsamość budują na przynależności do rodziny, stąd zresztą w Biblii całe stronice genealogii, widomy ślad nomadycznej przeszłości Izraelitów. Pierwociny plonów jednak składać może tylko ktoś, kto reprezentuje już inny typ społeczeństwa – osiadłe, a więc utożsamiające się z konkretnym miejscem i krainą. Ludy takie żyją w swego rodzaju symbiozie z ziemią, która dla nas, Polaków, naznaczonych dodatkowo traumą wywłaszczeń i wysiedleń, jest głęboko zrozumiała. Podobną mentalność zresztą mają także Ukraińcy, bo wielu z nich obecnie wraca na ledwo co odzyskane i wciąż niebezpieczne tereny, byle tylko być u siebie. W domu.
Izraelita, przynosząc pierwociny plonów Bogu, przypominał Jemu, ale przede wszystkim sobie, że wywodzi się z ludu wędrującego, ale w konkretnym kierunku, i który dotarł już do celu, do obiecanej mu ziemi. I to nie byle jakiej, bo płynącej mlekiem i miodem, a danej przez Jahwe. Krainy wolności, gdzie nie podlega obcemu władcy ani obcym prawom. Cała ta perykopa kończy się znaczącym zdaniem: „Oddasz pokłon Panu, Bogu swemu, i będziesz się cieszył razem z lewitą i obcym, który jest u ciebie, ze wszystkich dóbr, które Pan, Bóg twój, dał tobie i twemu domowi” (Pwt 26, 10c–11). Dobra te pozyskał ofiarodawca, ale otrzymuje polecenie, by się nimi podzielił z dwiema kategoriami ludzi: lewitami, którzy nie otrzymali działu w ziemi obiecanej, bo ich działem miał być Pan (zob. Pwt 18, 1–8), oraz obcymi, a więc tymi, którzy nie mają żadnych praw. To wspólne ucztowanie jest rozszerzeniem domu poza granice rodziny i krewniaków, zaproszeniem do tego, by stać się ikoną Bożej hojności i gościnności. Co więcej, ma to być cieszenie się darami Boga, a nie jedynie ich udzielenie, i ten aspekt radości bardzo mi się podoba.

Kościół pielgrzymujący i Kościół uwielbiony
Ojcowie soborowi w Lumen gentium przywołują także obraz domu Boga, w którym mieszka Jego rodzina (LG 6). Kościół zaczyna się od Chrystusa, który jest pierworodnym, a więc pierwszym zrodzonym w ciele do wieczności, co dokonało się przez zmartwychwstanie. Mamy więc najpierw rodzinę – jak Izraelici wywodzili swoją nazwę od imienia Izraela, tak chrześcijanie (grec. christianoi) noszą miano pochodzące od imienia Chrystusa. To, że w doczesności fundamentem naszej tożsamości jest odniesienie do pochodzenia (przez chrzest) od konkretnej Osoby, wskazuje na to, że wciąż jesteśmy „błądzący”, czy – ujmując rzecz bardziej elegancko – stanowimy Kościół pielgrzymujący.
Jednocześnie istnieje też Kościół uwielbiony – święci, a więc ci, którzy już weszli do ziemi obiecanej, do Bożego królestwa. Łączy nas z nimi wspólnota świętych dóbr (communicatio in sacris), a więc ilekroć sprawujemy liturgię eucharystyczną lub jakiekolwiek inne sakramenty, także kiedy odmawiamy liturgię godzin, łączymy się z ich wspólnotą i jest tak, jakbyśmy już byli na stałe w domu. To doświadczenie jest nam dawane, by umocnić w nas nadzieję i dodać nam sił w naszej drodze, ale też przypomnieć, że już na ziemi jesteśmy domem Bożym, „Kościołem Boga żywego” (1 Tm 3, 15).
Dobrze ten obraz wyjaśnia genialna figura retoryczna użyta przez św. Pawła w Liście do Efezjan. Krótkie zdanie wprowadzenia: apostoł zwraca się do wspólnot złożonych z Żydów i pogan, które chce z całego serca zachęcić do zachowania jedności. Dlatego pisze, co następuje: „A więc nie jesteście już obcymi i przychodniami, ale jesteście współobywatelami świętych i domownikami Boga” (Ef 2, 19). Jest to chiazm, a więc pojęciu obcych w pierwszym zdaniu odpowiadają domownicy w drugim, zaś przychodniom – to określenie mieszkańców greckich kolonii, którzy nie mieli praw obywatelskich – współobywatele. Pierwsza para tłumaczy lepiej zmianę statusu pogan Żydom, druga – samym zainteresowanym. A jaka dobra nowina jest tu zawarta? Taka, że chrześcijanie wywodzący się z pogan nie są gorszym rodzajem ochrzczonych. Zanurzenie w śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa znosi wszystkie wcześniejsze więzy i zobowiązania, bo nadaje nową tożsamość, zarówno tę wynikającą z pochodzenia, a więc specyficzną dla nomadów, jak i tę opartą o zamieszkiwanie w danym miejscu, a więc właściwą ludom osiadłym.

Żyjemy na placu budowy
Niewiele dalej św. Paweł wyjaśnia, że teraz wierzący są wezwani do zostania „mieszkaniem Boga przez Ducha” (zob. Ef 2, 22). Mają być domem Boga i to jest sedno tego, kim się stają. Z rozmysłem użyłam tu czasu teraźniejszego, bo apostoł mówi tu o wznoszeniu się we wspólnym budowaniu (zob. Ef 2, 21–22), a więc w czymś, co właśnie trwa. Żyjemy na placu budowy, biegamy między rusztowaniami, czasem następują mniejsze lub większe katastrofy budowlane, jednak to my jesteśmy przestrzenią, w której chce zamieszkać Bóg – i to uczynił, chociaż o tym napiszę więcej przy okazji omawiania obrazu świątyni. 
Dom to rzeczywistość, w której jesteśmy u siebie i najbardziej sobą. Bóg wybrał nas na swój dom, a więc chce, byśmy to my i tworzona przez nas wspólnota stanowili przestrzenie, w których może przebywać jak u siebie i będąc całkowicie sobą. On jest doskonały, a więc niezmienny, dlatego to my jesteśmy zaproszeni do zgody na przemianę, która pozwoli w pełni jaśnieć w nas Jego obliczu i która sprawi, że wypełni nas Jego dobroć, prawda, miłość, prostota. Jeszcze błądzimy, ale królestwo nie tylko czeka, ale też powoli się w nas kształtuje. Dokonuje się to przez to, że uczymy się już obowiązujących w nim praw, ale także sposobów świętowania – nie bez powodu św. Augustyn powiedział: „Człowieku, naucz się tańczyć, bo aniołowie w niebie nie będą wiedzieli, co z tobą zrobić”. W końcu dobrami Boga mamy się cieszyć, co zapowiadało już wskazanie dla Izraelity przynoszącego pierwociny. Idźmy więc, tam już na nas tęsknie i z miłością czekają.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki