Piszę to, oglądając w TVP retransmisję koncertu z okazji 160. rocznicy wybuchu powstania styczniowego. Koncertu nierównego, ale miejscami ładnego. Uderzające jest to, że choć organizatorami były instytucje rządowe, to widziałem na scenie również twarze artystów od tego rządu dalekich. To są takie małe namiastki (a może iluzje?) narodowej jedności.
Oczywiście teksty pieśni i poezji naładowane wojennym patriotyzmem, a i pełne akcentów religijnych, wszystkich nie porwą. Z jednej strony tradycje XIX-wiecznych powstań zawsze były przedmiotem burzliwych sporów. Czy były one rzucaniem się z motyką na słońce, drogą do represji i jeszcze mocniejszego odbierania Polakom narodowych swobód? Tak sądziły i sądzą różne środowiska, po części także konserwatywne, prawicowe. Czy, jak uważał choćby Józef Piłsudski, bez powstań trudniejsze byłoby odrodzenie polskiego ducha, kiedy przyszedł dogodny czas, podczas I wojny światowej? Ja tak akurat uważam.
Tradycja powstańcza najmocniejsza jest w dawnym zaborze rosyjskim, bo kolejne zrywy były skierowane przede wszystkim przeciw Rosji. Choć zanim odnotujemy „chłód” Wielkopolski czy Galicji, przypomnijmy tysiące ochotników stamtąd, którzy przedzierali się przez granice. Dziś retoryka patriotyczna obca jest także wielu progresistom. Krzywią się na „bogoojczyźniany” ton.
Lubię to powstanie może bardziej od listopadowego. Tamto miało postać regularnej wojny. Tu mamy twardy heroizm zrywu partyzanckiego. Choć zapewne najwięcej powstańców pochodziło ze szlachty, odzierało to naszą elitę z karmazynowej pychy. Poza wszystkim tradycja powstańcza była tradycją demokratyczną.
Nim w roku 1864 car zaoferował polskim chłopom uwłaszczenie, obiecał im je powstańczy rząd. To przyspieszyło rozmaite procesy społeczne. I owszem, utrwalone przez Stefana Żeromskiego sceny ograbiania zwłok powstańców czy wydawania ich Moskalom przez niektórych polskich chłopów są prawdziwe. Ale prawdziwe było też międzystanowe braterstwo tysięcy ludzi różnych stanów. Możecie uważać powieść Nad Niemnem za szkolną, nudną piłę, ale ducha przekraczania społecznych granic Eliza Orzeszkowa oddała akurat dobrze. To był początek żmudnego procesu „uobywatelniania” i rozbudzania poczucia polskości u polskich włościan.
Poza wszystkim konspiracja przed powstaniem opierała się o celne geopolityczne rachuby. W teorii ten zryw miał jakieś geopolityczne szanse, choć pewnie nie w tym momencie. Jego wybuch przyspieszył polski wróg wszelkich marzeń o zrywach, margrabia Aleksander Wielopolski, doradzając Rosjanom brankę, czyli pobór do wojska na podstawie imiennych list. Chciano przetrącić konspiracji skrzydła, a wywołano prawie dwuletnie, szarpane walki.
Dziś ta tradycja, choć podważana kwękaniem „realistów” i lekceważeniem „postępowców”, nabiera podwójnej mocy w obliczu naszego starcia z rosyjskim imperializmem. I tu kolejne zaskoczenie. Od kilku lat pojawia się tradycja wspólnych obchodów rocznic powstania przez Polaków, Litwinów i Ukraińców (a także białoruską opozycję przeciw Łukaszence). Jest to trochę umowne, ale przecież walki toczyły się na terenie tamtych krajów. Oczywiście ludzie litewskiej czy ruskiej krwi, jeśli do powstania się przyłączali, to w imię sprawy polskiej, ale przede wszystkim antycarskiej, antyimperialnej.
Z Litwinami dzielił nas spór o Wileńszczyznę w okresie międzywojennym. Z Ukraińcami – cała seria wzajemnych zaszłości, uwieńczona rzezią wołyńską w 1943 r. Czy ten wątły, ale przecież ładny obyczaj, jest ofertą kontrnarracji? Oby, bo pojednanie z naszymi wschodnimi sąsiadami to piękna konieczność.