Logo Przewdonik Katolicki

Baćka jak diabeł z Fausta

Jacek Borkowicz
Aleksandr Łukaszenko (tu na konferencji prasowej w 2012 r.) z całych sił broni przed Putinem resztek białoruskiej niezależności Fot. Sergey Shahidganyan/Laski Diffusion/East News

Białoruś nadal będzie dostarczała Rosjanom pomocy medycznej, zadba również o bezpieczeństwo rosyjskich transportów wojskowych. Ale na tym koniec. Innego wsparcia „nie ma i nie będzie” – wyraźnie zapowiedział Aleksandr Łukaszenko.

Jeśli chodzi o nasz udział w specjalnej operacji wojskowej na Ukrainie, to tam uczestniczymy. Nie ukrywamy tego. Ale nikogo nie zabijamy. Nigdzie nie wysyłamy naszego wojska. Nie naruszamy naszych zobowiązań – te słowa prezydenta Białorusi przetoczyły się głośną falą przez galerię polskich mediów, które wydobyły z owego przekazu właściwie tylko jeden wątek: Aleksandr Łukaszenko potwierdził swoje uczestnictwo w wojnie Putina. Tymczasem sprawa nie jest taka prosta, co więcej, jeśli odrobinę uważniej wczytać się w przesłanie „ojca narodu białoruskiego”, wynikną zeń treści całkiem przeciwne temu, co sygnalizowane jest tam otwartym tekstem. Treści bardzo dla putinowskiego reżimu niewygodne.

W tym szaleństwie jest metoda
Zacznijmy od kontekstu, jakim jest obecna strategiczna sytuacja wokół Białorusi. Że kraj ten w jakiś sposób uczestniczy w ataku na Ukrainę, i to po stronie napastnika, wiadomo było od początku. Białoruski dyktator, mający za sobą brutalną, miejscami krwawą rozprawę z własnym narodem, nie pozostawiał nikomu wątpliwości, kogo uważa za wroga (Zachód, w tym Polskę), kogo zaś za sojusznika. Izolowany od szeroko rozumianej opinii wolnego świata, wie, że liczyć może na „zrozumienie” jedynie ze strony drugiego przedstawiciela politycznego bandytyzmu, Władimira Putina. Fakt, że rankiem 24 lutego Rosjanie uderzyli na Kijów z terytorium Białorusi, które leży znacznie bliżej ukraińskiej stolicy niż najbliższe ziemie rosyjskie, jest aż nadto wymownym dowodem białoruskiego uczestnictwa. Na tym jednak zasadniczo kończy się aktywny udział łukaszenkowskiego wsparcia.
Kluczowym momentem było zakończenie trzeciego dnia „operacji”, której wynikiem miało być opanowanie Kijowa. Jak wiadomo, te plany Moskwy zakończyły się fiaskiem. Uważnie śledzący sytuację na froncie Łukaszenko natychmiast zwołał swoją radę bezpieczeństwa narodowego. Przed obliczem zgromadzonych tam mundurowych oraz cywilów stwierdził, że Białoruś jest obecnie obiektem ataku prowadzonego od zachodu i północy (Polska i kraje bałtyckie), dlatego musi się koncentrować na obronie tego właśnie odcinka swoich granic. Południe, czyli Ukrainę, zostawia Rosjanom – taki był właściwy sens tej wypowiedzi.
W tym kontekście my, Polacy, możemy odbierać kolejne rewelacje białoruskiej propagandy o rzekomej polskiej agresji. Że takiej agresji nie ma, wiedzą wszyscy ludzie rozsądni, a już na pewno wiedzą to białoruscy sztabowcy. Te absurdy są skierowane raczej w drugą, wschodnią stronę – mają służyć jako pretekst do odmowy militarnego wsparcia na ukraińskim froncie.
A to jest w tej chwili najbardziej istotne. Od momentu załamania kijowskiego „Blitzkriegu” Moskwa stara się wciągnąć siły zbrojne Białorusi do otwarcia kolejnego, północnego (licząc od Ukrainy) frontu tej kampanii. Gdyby to się Putinowi udało, diametralnie zmieniłby się teatr tej wojny. Jednoczesny atak na 600-kilometrowym odcinku ze strony dobrze wyszkolonej i wypoczętej białoruskiej armii zadałby realny cios ukraińskiej obronie, nie mówiąc o tym, że poważnie zagroziłby jej liniom dostaw zachodniego uzbrojenia. Pomyślmy o tym, co by się stało, gdyby na przykład Łukaszence przyszło do głowy zaatakować ukraińskie terytorium od strony Brześcia, czyli od samej polskiej granicy. Nic takiego nie miało miejsca. I nie zapowiada się na to, by owa sytuacja miała się zmienić.

Armatniego mięsa nie damy
Na przeszkodzie stoją tu dwa czynniki: stan moralny białoruskiej armii oraz postawa samego Łukaszenki. Jeśli chodzi o ten pierwszy, od początku rosyjskiej inwazji wiadomo było, że na polu walki z Ukraińcami białoruscy żołnierze byliby wsparciem co najmniej niepewnym. Owszem, ludzi tych od lat szkolono według posowieckiego wzoru, gdzie wrogiem jest jedynie Zachód, jednak nikt ich nigdy dotąd nie przekonywał do zabijania prawosławnych współbraci, za jakich uważa Ukraińców przeciętny Białorusin. Niezależnie od woli oraz chęci generalicji, taka postawa przeważa w masach, jakie Łukaszenko byłby zmuszony wysłać na ukraińską rzeź.
Wiedzą o tym Rosjanie, którzy zapewne robią wszystko, by w krótkim czasie to zmienić. Pod względem militarnym, od 24 lutego praktycznie robią na Białorusi, co chcą, gdyż stacjonuje tam rosyjski kontyngent wojskowy, nad poczynaniami którego Łukaszenko nie ma kontroli. Ale Rosjanie robią, co chcą, własnymi siłami, nie zaś rękami Białorusinów. Dzieje się tak, mimo że wiele wskazuje, iż Putinowi udało się już opanować umysły sporej części białoruskiej generalicji. Jednak co z tego, skoro to nie generałowie, ale szeregowi mieliby ruszyć do okopów? Jaki jest tego efekt, widzimy na przykładzie rosyjskich poborowych, dających nogę z frontu gdzie się da. Z pewnością widzą to także białoruscy sztabowcy – i wyciągają z tego wnioski.
Jeśli zaś chodzi o Łukaszenkę, to ten, z tylko sobie wiadomych powodów, z całych sił broni przed Putinem resztek białoruskiej niezależności. Rosyjski dyktator na niego napiera, co najmniej od momentu spotkania w Soczi, które miało miejsce równo przed rokiem. Obecnie Putin zyskał nowy atut: po włączeniu do Rosji południowowschodniej Ukrainy może twierdzić, że już nie atakuje, ale broni rosyjskiego terytorium. A to – według niego – nakłada na Białoruś obowiązek militarnego wsparcia, jako że kraj ten od 1992 r. jest członkiem tzw. Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym Wspólnoty Niepodległych Państw, czyli większości republik byłego ZSSR.
Co na to odpowiada Łukaszenko? Otóż Białoruś, jak do tej pory, będzie dostarczała Rosjanom pomocy medycznej, zadba również, aby po białoruskich torach mogły bezpiecznie jeździć w stronę frontu rosyjskie wojskowe transporty. Ale na tym koniec. Innego wsparcia „nie ma i nie będzie” – wyraźnie zapowiedział białoruski prezydent.

Ruski mir nie ma przyszłości
Zniesienie wiz dla Polaków, jakie na kilka miesięcy, do końca tego roku, zadeklarował białoruski dyktator, umożliwiło nam zobaczenie innego kraju niż ten, który znamy ze stereotypów. To już nie jest Białoruś kołchozów i tandetnych pomniczków Lenina, w każdym razie nie wyłącznie.
W całym kraju odbudowuje się, i to za duże państwowe pieniądze, pomniki lokalnej kultury. W Grodnie znowu wznoszą się w górę mury zamku Batorego, w Różanej, dawnym gnieździe rodu Sapiehów, zrekonstruowano, w ramach imponującego założenia pałacowego, największy teatr magnacki na świecie. Pełną parą pracuje fabryka pasów słuckich; szamerowane złotem tkaniny lubią podobno nosić arabscy szejkowie, gdyż „Baćka” podobne prezenty składa tym, którzy zakupią co najmniej tysiąc flagowych produktów białoruskiego eksportu, traktorów MTZ.
Pod obecnymi rządami Łukaszenki Białoruś, która jeszcze dwie dekady temu, na początku kadencji tego samego przywódcy, zwalczała wszelkie przejawy „burżuazyjnego białoruskiego nacjonalizmu”, pełnymi garściami czerpie z dziedzictwa Wielkiego Księstwa Litewskiego. A w perspektywie długiego trwania oznacza to, że cywilizacja „ruskiego miru” już nie ma tam przyszłości.
To wszystko nie może oznaczać wybielania dyktatora. Reżim Łukaszenki nie utrzyma się na dłuższą metę, jeśli tylko runie imperium Putina – z tego na Białorusi ludzie powszechnie zdają sobie sprawę. Ale w obecnej chwili „Baćka” znalazł się w sytuacji diabła z Fausta Goethego, który chcąc czynić zło, niezależnie od własnej woli znalazł się po stronie dobra.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki