Zupełnie niespodziewanie po obejrzeniu Blondynki można zadawać sobie pytania o biograficzną wiarygodność. W epoce fake’ów, nieprawdziwych informacji, którymi zalewany jest internet, które można spreparować z taką łatwością, jak nigdy dotąd, a potem rozpowszechnić na cały świat, pytania o prawdę są jak najbardziej ważne. Współczesność daje nam nieprawdopodobny dostęp do informacji, ale jednocześnie pośpiech sprawia, że ich nie weryfikujemy. Szkoda nam na to czasu. Odziedziczyliśmy przekonanie, że wszystko, co napisane i wydrukowane, jest prawdziwe. I nawet jeśli zdajemy sobie sprawę z manipulacji, jakimi informacje są poddawane, mamy szlachetny, lecz głęboko naiwny odruch: wierzymy w to, co się nam podaje jako prawdę.
I oto dostajemy od Netflixa film fabularny o Marylin Monroe. Wstrząsający, ukazujący jej życie. Jej, no bo czyje? Przedwcześnie zmarłej kobiety, o konkretnym nazwisku, o bardzo konkretnej historii życia, aktorki występującej w konkretnych rolach, żony mężczyzn o znanych nazwiskach, kochanki prezydenta. Ikony popkultury. I wtedy, gdy film się kończy, następują napisy, wymienieni są wszyscy aktorzy oraz współtwórcy filmu, na samym końcu pokazane jest logo poszczególnych sponsorów i firm, i gdy już nikt nie ogląda tej całkowitej końcówki, producenci umieszczają konwencjonalny napis o ochronie praw wzbogacony o krótkie zdanie: „Postaci i wydarzenia przedstawione w tym programie są fikcyjne. Nie ma on na celu przedstawienia rzeczywistych osób i wydarzeń”.
Na serio? Nie ma? Czyli w ogóle nie mieliśmy myśleć, że to film o Marilyn Monroe? Nie, nie, nie. A może tak? Zacznijmy od początku.
Symbol Ameryki
Najpierw była powieść Joyce Carol Oates, ponad 700-stronicowa cegła (drugie tyle stron odrzucił redaktor wydawnictwa) wydana w 2000 r. Oates uprzedzała, że to nie jest powieść biograficzna, choć owszem, korzystała z faktów życia Marilyn na potęgę, kompilując je i uzupełniając o całkowicie wymyślone sceny. Po co pisać kolejną biografię, przecież powstało ich tak wiele. Kto chce poznać fakty i tylko fakty, niech do nich sięgnie. Oates wybrała kilka z nich i podążyła śladem mitu Ameryki, pożądanej blondynki z billboardów. Autorkę, która za Blonde była nominowana do Nagrody Pulitzera i National Book Award, ujęła przemiana nikomu nie znanej dziewczynki z prowincji, skromnej Normy Jean Baker, w blond gwiazdę znaną na całym świecie. Tak właśnie wygląda amerykański sen: zwykła licealistka przemienia się w boginię kina i seksu, celebrytkę z okładek. Z planowanej niewielkiej książeczki wyłoniła się monumentalna powieść, bo historia Monroe odkrywała nowe konteksty. Oates zaznaczała, że nie napisała powieści biograficznej, że to fabuła i że czerpie z życia aktorki swobodnie i wybiórczo. Mamy więc sytuację jasną: fikcja pomieszana z prawdą wciąż jest fikcją. I w zasadzie, w takiej sytuacji, prawda jest w tej napisanej z wielkim rozmachem książce nieważna. I nie jest zadaniem ani krytyka, ani czytelnika pocić się nad oddzieleniem faktów od informacji prawdziwych, bo najważniejsza jest fabuła.
A ta dotyczy kobiety, której zabrano nazwisko i obdarowano nowym. W zamian za prezent, czyli sławę, oczekiwano od niej, że stanie się towarem. Oates pokazała męskie, seksistowskie i mizoginistyczne Hollywood, jeszcze zanim narodził się ruch #MeToo. Utalentowana Norma Jean Baker wpadła w lepkie łapy producentów, aktorów, fotografów, agentów, reżyserów, dziennikarzy, pisarzy i została zamieniona w aktorkę-lalkę, obiekt westchnień i sprośnych wyobrażeń. To świat, w którym kobieta jest towarem, uprzedmiotowionym ciałem, które można ubrać (lub rozebrać), uczesać i odpowiednio umalować. Kiedy zaczyna się buntować, można nafaszerować je odpowiednimi środkami, po których albo potulnie pójdzie spać, albo zechce odegrać wymaganą od niej scenę.
Ale Oates nie poprzestała na tym. Dobrze się przygotowała do napisania swojej książki, poznała też Monroe jako błyskotliwą, ambitną, inteligentną kobietę, która próbowała w tym świecie odnaleźć siebie, zrealizować swoje marzenia, uczyć się nowych rzeczy i korzystać z talentów. Naprawdę starała się być nie tylko ciałem, tyle że nikogo jej intelekt nie interesował, tak samo jak marzenia o macierzyństwie. Pisarka szukała wątków, momentów symbolicznych, które miały wpływ na duchowe życie kobiety zwanej Marylin Monroe. Tej fikcyjnej. Przywraca jej godność. Pozbawia tych niezbyt miłych implikacji związanych z blondynką, która ma być głupiutka i seksowna. Jej blondynka nie jest jedynie ofiarą bezwzględnego dla kobiet Hollywood i wykorzystujących ją mężczyzn.
Ofiara
Blondynka australijskiego reżysera Andrew Dominika jest ofiarą i tylko ofiarą. Ana de Armas, kubańska aktorka łudząco do Monroe podobna, głównie płacze. Wielkie łzy spływają po jej policzkach, nie rozmazując przy tym tuszu do rzęs. Nic dziwnego. Dominik w wywiadach przyznawał, że wprawdzie scenariusz oparł na powieści Oates, ale położył nacisk na doświadczenie odrzucenia i spowodowaną tym nieumiejętność poradzenia sobie z późniejszym pożądaniem przez tłumy. Dodawał, że to poczucie odrzucenia jest mu prywatnie bardzo bliskie i dlatego chciał zbadać, jak taka trauma doznana w dzieciństwie wpływa na dorosłe życie. To film dla wszystkich niekochanych dzieci świata – powiedział reżyser w jednym z wywiadów.
Mamy więc Normę-Marylin cierpiącą, wykorzystywaną, porzucaną, krzywdzoną. Zamienioną w produkt, przestawianą z miejsca na miejsce. Bitą, gwałconą, poddawaną aborcji. Przełykającą te płynące strumieniem łzy, ale godzącą się na ten układ. Irytująco spsychologizowaną przez nieustanną tęsknotę za ojcem. Wkurzające niektórych krytyków dialogi z nienarodzonymi dziećmi i depresję ukazaną jako syndrom poaborcyjny. Dominik zapoznaje nas z kobietą, która mogłaby być szczęśliwa, bo ma wszystko: urodę, talent, pieniądze, podziw. Lecz cierpi. Dlaczego? – pyta reżyser i kręci film ze zmieniającymi się obrazami, halucynacyjnymi ujęciami, przeskakując z koloru do jego braku, i fundując nam niemal trzygodzinne studium psychicznego upadku wprost w czarną dziurę.
Można się nie zgodzić z takim spojrzeniem na słynną aktorkę i sprowadzenie jej tylko do roli ofiary, ale trzeba zwrócić uwagę na to, jak świetnie poradziła sobie z tą rolą młoda Ana de Armas. I że obrazu dopełnia cudowna oniryczna muzyka Nicka Cave’a i Bruca Wallice’a.
Nasza własność
Zaraz po premierze filmu odezwały się głosy krytyczne. Na łamach „New York Timesa” można było przeczytać, że Dominik sprowadza życie Monroe do traumy i do seksu, tak jakby wszystko inne zdarzyło się przez przypadek. Pojawiły się też głosy, że sam reżyser, pokazując ją w ten sposób, jako przedstawiciel przemysłu filmowego po raz kolejny ją wykorzystuje, pośmiertnie. Wykorzystuje jej nazwisko, jej wizerunek, jej historię po to, by sprofanować jej ciało. Pokazując kobietę, która zostaje zmuszona do odgrywania wymyślonej przez przemysł filmowy roli Marylin Monroe, robi jej to znowu. Tym razem na pewno się nie sprzeciwi.
Coś w tym jest. Stworzona przez Hollywood (w powieści i w filmie „początek” postaci nazwanej później Marylin Monroe ma miejsce w gabinecie producenta filmowego, pana Z., który Normę Jean brutalnie gwałci – tak wyglądał w tym biznesie „casting”) straciła swoje własne imię, stała się własnością wszystkich, można z niej korzystać jak się chce. Andrew Dominik z tego prawa skorzystał.
Ciekawe jednak, że z drugiej strony tak bardzo starał się o prawdziwy wizerunek. Wybrał aktorkę łudząco podobną do MM, zdjęcia kręcił na podstawie fotografii aktorki. Stąd zastanawiający podział na fragmenty kręcone w kolorze i te czarno-białe. Zależało to od zdjęcia Marylin, z którego korzystali – to był punkt wyjścia. Co więcej: odszukano wszystkie apartamenty w Los Angeles, w których kiedykolwiek mieszkała gwiazda. Wybrano te, które niewiele się od tamtych czasów zmieniły, i w nich właśnie kręcono poszczególne ujęcia. Z pewnością chodziło więc o prawdę lub może o to mistyczne doznanie przeniesienia się w czasie i duchowego zbliżenia z bohaterką?
Andrew Dominik z pewnością dał jej nowe życie, wyobrażone przez siebie, skompilowane, postmodernistycznie wymieszane, ostatecznie fikcyjne, ale przejmujące.